Oto bogowie, którzy zostali zapomniani. Choć kiedyś potężni, teraz są martwi. Znaleźć ich można tylko w bezdusznych kronikach. Odeszli, całkiem odeszli, lecz ich imiona i wizerunki pozostają z nami.
Oto Cień - młody mężczyzna odsiadujący wyrok za pobicie w przededniu wyjścia na wolność. Marzy o chwili, którą spędzi ze swoją żoną, długiej chwili, marzy też o wielkiej pełnej piany wannie i niekończącej się kąpieli. Czy będzie mu to dane, czy spełnią się jego banalnie proste życzenia? Niestety, nic w życiu nie jest łatwe. Cień musi stanąć twarzą w twarz z tragedią rodzinną, po drodze spotyka dziwacznego pana Wednesdaya, który proponuje mu pracę, a którą Cień niezbyt przekonany przyjmuje. Praca i niedzisiejszy pracodawca, który zdaję się wciągać go w jakieś lewe interesy, kradzieże i jeszcze gorsze czyny wiedzie go poprzez całe Stany Zjednoczone. Podczas swojej wędrówki poznaje mnóstwo osobliwych postaci, które zdają się dążyć do jednego celu - zaistnienia i rządzenia.
Niestety, po wielu bardzo pozytywnych recenzjach wręcz przymuszona do przeczytania tej niby odkrywczej opowieści, jestem bardzo rozczarowana. Oczywiście mogę przystać na słowa fanów Neila Gaimana, że pewnie niezbyt wyrobiony gust literacki posiadam i nie znam się. No cóż, wiele razy zaznaczałam w swoich postach, że żaden ze mnie krytyk literacki, ani nawet nieporządny polonista, nic z tych rzeczy. Czytam, bo lubię i opisuję tak, jak dana książka wzbudza moje emocje.
Amerykańscy Bogowie są jedną z bardziej przynudzających książek jakie ostatnio wzięłam do ręki. Nuda wylewa się litrami z co drugiej strony. Sama historia ma ogromny potencjał, choć, przyznajmy szczerze, żadną odkrywczą ideą nie jest. Znacznie bardziej przypadła mi do gustu młodzieżowa wersja o upadłych bogach, której ani autora, ani tytułu nie pamiętam, ponieważ było to bardzo dawno temu, ale przynajmniej się tam pośmiałam. A tutaj ani humoru, ani strachu, ani przygód, ani niczego (nie będzie - taki mały wypadzik do pewnego dawnego kandydata na polityczne stanowisko z Białegostoku ;) ).
Zamysł książki, sens poszukiwania, mieszanie tradycji z novum - to wszystko w tej książce jest na tak, ale warsztat i ubranie tych pomysłów jest bardzo kiepskie. Czasami rozdziały są tak kosmicznie bez sensu, że właściwie człowiek się zastanawia: 'eee, ale o so chozi...?' Inne udziwnione maksymalnie, że aż nawet w fantastyce przeginają. Całość jest po prostu totalnie przerysowana... w każdą stronę, od kiczu, do...hm kiczu.
Postaci, te osobowości, które mijamy podczas wędrówki pozostają raczej mizerne i nie sposób po ludzku poszufladkować sobie w głowie. Dialogi dość mierne i niezbyt wciągające. Czytałam i czytałam, bo miałam nadzieję, że na końcu nastąpi jakiś wstrząs, czy inny niespodziewany climax, który mi tę nudę wynagrodzi. Nie nastąpił.
Co więcej, miejscami książka jest po prostu wulgarna. Nie wiem, czy w koncepcie miało to ukazywać jakąś prostotę życia, czy brak splendoru jaki istnieje na świecie, ale wszystko w języku czemuś służy. Wulgaryzmy są odpowiedzialne za konkretne emocje, w konkretnych sytuacjach, tu opisy, szczególnie seksualne i często falliczne wyolbrzymianie, każą domyślać się czytelnikowi, czy przypadkiem autor nie ma jakiejś obsesji.
Zupełnie nie rozumiem fascynacji Amerykańskimi Bogami. Całkowicie nie trafiła w mój gust.
Książka bierze udział w wyzwaniach: CZYTAM FANTASTYKĘ
oraz HISTORIA Z TRUPEM
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz