poniedziałek, 30 grudnia 2013

Dmitry Glukhovsky - Metro 2033, Metro 2034

8/10

Metro 2033 jest historią życia w postnuklearnej Moskwie. Ludzie, którym udało się na czas dobiec do metra, lub ludzie akurat w nim tkwiący przetrwali, przeżyli wybuch i teraz żyją, czy wegetują w odmętach ciemności wielkomiejskich tuneli. Rzeczywistość ich otaczająca nie jest prosta, a życie ciężkie i niebezpieczne.
Część pierwsza opisuje wędrówkę Artema, członka stacji WOGN, do serca moskiewskiego metra - Polis, żeby przekazać ostrzeżenie o nadchodzącym nieuchronnie ogromnym niebezpieczeństwie. Wędrówka prowadzi go przez ogrom podziemnego życia, a na swojej drodze spotyka różnych...ludzi. To ciężka i mozolna droga, tułaczka z zagrożeniem z każdej strony. Tu czyhają monstra gotowe pożreć go ze smakiem, a tam za rogiem wysoce napromieniowany odcinek szlaku tuneli mami mózg obietnicami z przeszłości - kolorami, pięknymi istotami. 
W trakcie swojej drogi Artema, jak każdego z nas, trapią wątpliwości, czy to wszystko ma sens, gdzie skierować najbliższe działania i po co.


8/10

Kontynuacja Metra 2033, jest w zamyśle trochę inna. Postaci z tamtego kręgu stają się raczej odległe i nieważne, a na pierwszy plan wymykają się nowe, lub te, które poprzednio potraktowane były dość pobieżnie. Życie nadal powoli toczy swoje dzieje w podziemnych miastach wraz z ich okropnościami i tragediami. 
Ta część jest jakby trochę bardziej mistyczna, czy filozoficzna. Mam wrażenie, że, po świetnie napisanej pierwszej części, Dmitry Glukhovsky tym razem przenosi tak naprawdę akcję do wewnątrz. Tylko czy da się bardziej do wewnątrz, skoro wszyscy siedzą i tak już ciągle pd ziemią? Da się tym razem chyba książka i cała akcja rozgrywa się w nas, w ludziach na tych bardzo niskich pokładach emocjonalnych.

Obie książki uważam za rewelacyjnie napisaną literaturę postapokaliptyczną. Dla jeszcze niewtajemniczonych napiszę, że nie są to książki w żadnej mierze z rodzaju 'Gone', czy 'Igrzysk śmierci'. Tamte światy, pomimo równie wspaniałej kreacji, to bajki dla dzieci i wcale nie tak źle w nich żyć. Tutaj tak nie jest. To prawdziwy świat po zagładzie nuklearnej, po tym wszystkim c sami sobie ludzie zrobili. Tu jest ciemność, szczury, mutanty, strach, że przez halucynacje nie rozpoznasz zagrożenia, bądź pomylisz przyjaciela z wrogiem.
Dmitry Glukhovsky stworzył bardzo realną ponurą wizję przyszłej rzeczywistości, która tym bardziej przeraża, że tak naprawdę wcale nie musi być tak odległa i niemożliwa.
Bardzo dbrze czyta się obie książki i niezmiernie łatwo w nich utonąć. Wystarczy ciemność za oknem, cisza w pokoju i z łatwością wtopimy się w świat niezbadanych tuneli moskiewskiego metra.

czwartek, 26 grudnia 2013

Milos Urban - Klątwa siedmiu Kościołów

7/10

Do tej książki podchodziłam dwa razy, tzn. nie żebym zaczynała ją czytać dwa razy. Po prostu kiedyś odwiedzając moją bibliotekę rzucił mi się w oczy pewien tytuł - Klątwa siedmiu Kościołów. Pomyślałam, że to jest właśnie taka książka, którą z pewnością z przyjemnością przeczytam, ale jakoś tak mnie 'zakręciły' inne książki oczekujące na swojego czytelnika, że w końcu jakoś o niej zapomniałam i nie wróciła ze mną tamtego dnia do domu. Po mniej więcej miesiącu, ponownie odwiedzając bibliotekę przy okazji odnosząc pokaźny stosik lektur już przeczytanych znów mój wzrok padł na Klątwę siedmiu kościołów. Tym razem postanowiłam o niej nie zapominać. Po powrocie do domu zajrzałam na lubimyczytać.pl, żeby spojrzeć na średnie oceny książki, do której podchodziłam jak pies do jeża, czyli podejście, 'chciałabym, a boję się.' Niestety książka, ma bardzo niskie średnie oceny, gdzieś na granicy 4. Tam też wyczytałam, że książka jest horrorem, choć niestrasznym. Odwróciłam mój biblioteczny egzemplarz i rzeczywiście jak byk stoi tam: 'Klątwa siedmiu kościołów, horror rozgrywający się w magicznej Pradze [...].' Hmm no tak, nie zawsze zdarza mi się czytać opis książek z okładki, czasami wystarczy mi do sięgnięcia po daną pozycję okładka, tytuł, a potem bywa różnie.

Jeżeli wam zależy, błądząc w labiryncie słów, trzymajcie się moich śladów.

Milos Urban w Klątwie siedmiu kościołów przedstawia nam historię niedokończonego historyka, wyrzuconego z pracy policjanta i osoby  niezwykle niskim poczucie własnej wartości K. K. jest święcie przekonany, że jego kłopoty wynikają od samego urodzenia właśnie z przyczyny posiadania tak niefortunnego imienia jak jego własne. W zasadzie nic mu się nie układa, ciągle coś zawodzi. My spotykamy się z K. kiedy staje się świadkiem pierwszej napaści w dodatku dość brutalnej. Nie jest on wtedy już nie pracującym w służbach policyjnych. Potem następuje seria dość brutalnych i zarazem niesztampowych morderstw, a wszystko dzieje się w samym sercu Pragi, którą pokochał w jej pierwotnym średniowiecznym stanie nasz bohater Kwiatosław Szwach.



Przede wszystkim muszę powiedzieć, że dla mnie ta książka nie jest kompletnie żadnym horrorem, raczej kryminałem. 
Książkę czyta się bajecznie, tak naprawdę, brutalnymi morderstwami nie są tu te popełniane na ludziach, a raczej na Pradze, na jej architekturze, na jej pięknie. K. w cudowny sposób oprowadza nas po uliczkach, jego opisy kościołów są żywe i pulsujące. Można się w tym pięknie zatopić i odpoczywać. Nie wiem dlaczego ta książka otrzymała tak niskie oceny, choć jakby się zastanowić to może dlatego, że ludzie spodziewali się tu jakiegoś rzeczywiście tradycyjnego horroru z opisu na okładce, a tego raczej tam nie znajdziemy. Intryga ta podstawowa, ta z powierzchni książki, jest rzeczywiście raczej napisana dość ramowo i tak naprawdę nie na niej skupia się autor, to w inne miejsca powinniśmy skierować swoją uwagę, raczej pod powierzchnię tego wszystkiego. Trzeba spróbować wżyć się tutaj w historię czasów i zbrodnie na tym pięknym mieście jakim jest stolica Czech.
Narracja może wydawać się czasami dość niezwiązana z tematem, ale to tylko do momentu, w którym czytelnik przestawi swoje priorytety, tu nie człowiek jest nim. Bardzo dobrze czytało mi się wszystkie opisy, choć za nimi raczej nie przepadam, ale Milos Urban umiejętnie przedstawia każdy z pozoru zwykły budynek w taki sposób, że nie potrafiłam się mu oprzeć.
Chciałam tu też podkreślić, że nie jestem miłośniczką architektury, ani tym bardziej znawczynią, ale Praga przedstawiona tu przez autora, jest tak piękna, że chciałoby się ją zwiedzać tylko z takim przewodnikiem jak K.
Bardzo ciekawa książka.




wtorek, 24 grudnia 2013

Z duchem czasu

 
Kochani w tym szczególnym dniu życzę Wam wszelkiej pomyślności, zdrowia, szczęścia, ciepła rodzinnego, wielu szczerych przyjaciół i mnóstwa intrygujących książek pod choinką.



niedziela, 22 grudnia 2013

Marek Nowakowski - Domek trzech kotów

5/10


Króciutka książka o króciutkim życiu. Może nie takim strasznie króciutkim choć dla niektórych życie nie bywa przyjacielskie.

Marek Nowakowski w Domku trzech kotów opisuje sezon z życia pewnej kamienicy. Podczas szarugi dnia zimowego, choć pogodowo jeszcze jesiennego z nie do końca niskimi temperaturami za to z wszechobecnym wiatrem i deszczem, ktoś zauważa gości w kupce nie wywiezionych jeszcze liści - biała kocicę z dwoma maluchami. Zaraz 'sekcja kociarzy' z sąsiedztwa w pełni zainteresowaniem sprawą Białej i jej przeżycia z młodymi w świetle zbliżających się nieludzkich temperatur, postanawia sklecić domek z tektury, który owijają folią pozyskaną z pobliskiego spożywczaka. W życie nowej podwórkowej rodziny sąsiadów wchodzą z zaangażowaniem psiarze i ci nie mający zwierząt, ale całkiem chętni do pomocy. Oczywiście nie jest tak lekko i sielankowo. Tam gdzie kociarze - tam i antykociarze z misją wytrucia wszystkich żywych stworzeń. Niemniej po różnych wybojach kocia rodzinka otrzymuje swój mały prywatny domek wraz z wyżywieniem, który z przyjemnością zasiedlają.

Domek trzech kotów zupełnie nie jest jakąś wielką literatura, ale jeśli skupimy się na czym innym, nie na losach ludzi, którzy usiłują pomóc 'swoim' bezdomnym kotom, a raczej na opisie życia tych właśnie zwierząt, ich zwyczajach, spokoju, który wnoszą w życie kamienicy zapracowanych ludzi, zobaczymy zupełnie inną wartość. Wartość życia samego w sobie, czegoś o czym często zapominamy w biegu dnia codziennego. Ten wyluzowany spokój kociego sposobu życia daje wielkie zadowolenie i jakieś takie oczyszczenie ze spraw codziennych, Obserwacja przez sąsiadów kocich zalotów, zabaw młodzików, czy pilnowanie swojego terytorium daje taką odskocznię od dnia codziennego wraz z jego kłopotami. To taki odlot bez dopalaczy :) Wiem o czym mówię, bo do niedawna byłam właścicielką dumnej kocicy Cikulindy III. Koty naprawdę potrafią korzystać z życia jednocześnie nie będąc jego niewolnikami.


sobota, 21 grudnia 2013

Stephen King - Joyland

5/10

Żyjemy w świecie głęboko zepsutym, pełnym wojen, okrucieństwa i bezsensownych tragedii. Każdy zamieszkujący go człowiek dostaje swoją porcję nieszczęścia i nieprzespanych nocy. Ci z was, którzy jeszcze tego nie wiedzą, pewnego dnia się  tym przekonają.

Wzięłam do ręki tę książkę raczej wbrew sobie. Podświadomie wiem, że King nie jest autorem dla mnie.
W Joyland spotykamy młodego Devina Jonesa, który jest w tym momencie swojego życia kiedy nieuchronnie coś biegnie ku końcowi, choć w cale tego nie chce. Jego pierwszoroczna studencka miłość zdaje się wypływać na szerokie wody stanowczo dużo dalej niż zakres jego ramion. Oczywiście, pomimo wszelkich ku temu przesłanek, Devin nie chce przyjąć tego do wiadomości. Zdołowany postanawia rozpocząć pracę wakacyjną w wesołym miasteczku, która ma się znacznie przedłużyć z różnych względów. Na miejscu, poza ciężką i żmudną pracą poznaje nowych przyjaciół. Okazuje się, że w Joylandzie, a dokładnie w Strasznym Domu przemieszkuje duch zamordowanej dawno dziewczyny. Devin bardzo pragnie go zobaczyć, doświadczyć.

Właściwie, teraz jak sama patrzę na to, co właśnie napisałam, to chyba ponownie sięgnęłabym po tę lekturę z wielkimi nadziejami. Niestety, książka nie stanowi tak intrygującej, jak można ładnie ja ująć w ramach zachęty. Pierwsza połowa książki to właściwie obyczaj, który opowiada  nadziejach i ciężkich chwilach młodego Jonesa, a pragnieniu zapomnienia  swoim bólu życiowym i stracie pierwszej partnerki, z którą być może chciał założyć rodzinę, a z którą właściwie do niczego nie doszło, a wspomina  tym raz za razem. Można czasami trafić na jakiś nawet zabawny cytat.

Poczułem nagłe i wcale nie nieprzyjemne mrowienie w niżej położonych rejonach ciała. Moim zdaniem - pomijając fantazje - większość mężczyzn to monogamiści od brody wzwyż.

Ale nawet ten jakby usilny humor gubi się w odmętach zwykłej opowiastki obyczajowej.
W drugiej części książka akcja jakby przyspiesza, ale to przyspieszenie można porównać, tak pozostając ściśle w konwencji tytułu, do szybszego biegu diabelskiego młyna - czyli właściwie to żadna prędkość, ale nadal pozostaje w tych samych rejestrach obyczajowych. Końcówka, gdzie naprawdę ma już się wydarzyć ta kulminacja też raczej nie zachwyca ani nie porywa.
Stephen King ma, na szczęście, lekki język i książkę czyta się w jeden, może dwa wieczory.

Sumując mogę podkreślić, że jako książka obyczajowa, to może i one jest niezła, choć za takimi nie przepadam, jako thriller - ech, toż tego sławetnego poszukiwanego przeze mnie w kingowskiej prozie suspensu, nie ma tu w ogóle. Książka nie przeraża, nie nadbudowuje akcji i nie dręczy czytelnika wyobraźni. Jeśli to choć w najmniejszym zamierzeniu miał być trochę horrowaty element - to porażka na całego.

Zaczynasz się martwić, potem zaczynasz rozumieć i wreszcie wiesz.

Ja wiem King nie jest dla mnie. Kilkakrotnie stykałam się z jego tytułami i za każdym razem nie znalazłam w nich tego, czego szukałabym w ogłoszonym wszem i wobec królem horroru i suspensu. Niestety, dla mnie te książki (te które czytałam autorstwa Stephena Kinga) kompletnie nieudolnie usiłują wedrzeć się w kanon literatury mocnej. Całkowicie nie robią na mnie wrażenia ani opowiadane historie ani sposób ich opowieści, nawet mogę pokusić się o stwierdzenie, że są po prostu nudne, choć zamysł można by było fajnie rozwinąć.

piątek, 20 grudnia 2013

Orson Scott Card - Dzieci umysłu


Ten tydzień był jednym z takich, co to nie wiadomo w co ręce włożyć i dlatego też niewiele się na blogu działo, ale wiecie jak to jest kiedy wraca się do domu otwiera książkę i po 10 stronach pada się na twarz, ale czas najwyższy to dziś zmienić. Koniec tak długich okresów bezruchu :)

8/10


Religia wiąże się z najgłębszymi emocjami ludzkimi. Miłość, która unosi się z tego tygla, jest najsłodsza i najsilniejsza, ale nienawiść najgorętsza, a gniew najbardziej gwałtowny.

Kolejna i ostatnia odsłona cyklu sagi o Enderze. Kiedy po raz pierwszy po nią sięgnęłam, nie była w zasadzie bardzo znaną, czy popularną pozycją w kręgach niewtajemniczonych fanów literatury science-fiction. A kiedy nadszedł ten czas, że właśnie skończyłam tę opowieść, to wszędzie stał się jej pełno. I słusznie. Z pewnością przyczyną uginających się obecnie w księgarniach półek pod Grą Endera i jego sequeli jest ekranizacja i muszę przyznać, że choć miałam ogromną ochotę unaocznić sobie historię młodego Endera, to, tradycyjnie,, po kilku chwilach zastanowienia przekonałam się, że nie chcę, aby moje własne wyobrażenie tego świata i emocji z nim związanych spłaszczyło kilka chwil przed ekranem nastawionych na efekty specjalne. (Jeśli się mylę i ktoś z Was oglądał Grę Endera i uważa, że warto jest obejrzeć, dajcie znać) W każdym bądź razie do kina na tę konkretną ekranizację nie trafiłam.
Wróćmy jednak do tematu. Dzieci umysłu stanowią chyba najbardziej metafizyczną część czteroksięgu. To właśnie tu znajdziemy najwięcej przemyśleń, filozofowania, a nawet medytacji. Mistycyzm i religie przesiąkają w schyłku opowieści o Enderze każdą stronę, każde pojedyncze słowo, ale nie dajcie się zwieść, to nie jest traktat filozoficzny. Wszytko w dalszym ciągu jest na podwalinach świetnej fantastyczno-naukowej treści.

Peter miał rację. Ludzie wciąż byli najbardziej obcy ze wszystkich obcych ras. Wciąż najbardziej niebezpieczni najbardziej nierozsądni i najmniej przewidywalni.

Tutaj właśnie, nie tyle znajdziemy odpowiedzi, czy gotowe filozofie życia i bytu, ta część stawia raczej na hipotezy, co do których czujemy potrzebę własnej analizy. W Dzieciach umysłu raczej możemy się spodziewać pytań, co do natury obcych cywilizacji, a przede wszystkim nas - ludzi. Czy t przypadkiem nie my właśnie, targani chęcią bycia wyżej niż inni, nie sprawiamy, że inni - obcy boją się nas, czy nie jesteśmy dla nich zagładą? A może dla siebie samych?

Dzieci umysłu ukazują nam rzeczywistość Lusitanii w obliczu klęski. Andrew Wiggin, Mówca Umarłych, po zakotwiczeniu wreszcie swojego długotrwałego życia, wydaje się wreszcie pogodzony z losem. Wszyscy, włącznie z dziećmi jego umysłu - bytów, które uwolniły się z niego samego podczas pierwszej podróży ponadczasowej, starają się wykonać każde możliwe zadanie, przedsięwziąć każdy możliwy krok, żeby uniknąć zagłady i zniszczenia rodzimej Lusitanii. Ale Kongres jest nieubłagany. Czy uda im się ocalić siebie i żyjące z nimi we wspólnocie trzy inne inteligentne gatunki?

Niesłusznie postąpiłam oceniając własne cierpienie tak wysoko, że uznałam, iż daje mi to prawo zadawania cierpień jemu.

Bardzo polecam sagę o Enderze i szczególnie polecam ją tym z Was, którzy raczej są nie zainteresowani gatunkiem science-fiction, ponieważ, ci którzy gatunkiem się interesują na pewno mają swoją wyrobioną  pinię na temat sagi. Mogę z przyjemnością dodać, że we wszystkich księgach spotkamy się, pod przykryciem walki lub odkrywania nowych gatunków, z badaniem naszych własnych, ludzkich uprzedzeń, walk wewnętrznych, moralnością, czy wręcz jej brakiem. Pod powłoką świetnej powieści fantastyczno-naukowej mamy też głęboką i wnikliwą analizę własnych pobudek. 
W dodatku do tego wszystkiego autor, Orson Scott Card posługuje się językiem bogatym i miłym w odbiorze. Jest to science-fiction pisane nadzwyczaj lekkim piórem, co, tym bardziej, sprawia, że nie amatorzy gatunku również znajdą coś dla siebie.

Życie jest misją samobójczą.



Książka przeczytana w ramach wyzwania: CZYTAM FANTASTYKĘ.

niedziela, 15 grudnia 2013

Miklos Nyiszli - Byłem asystentem doktora Mengele

.../...


Przede wszystkim oczywiście odmawiam jakiegokolwiek oceniania tej pozycji. Po pierwsze, jest to jakby dokument, kronika osobista, ale nawet ze względu na to odmawiam też oceniania tego dokumentu jako dziennika, choć wiele takich na świecie i można je oceniać. Po drugie, książka napisana nie przez pisarza, a lekarza, który po prostu upamiętniał wydarzenia, wprawdzie i takich pozycji jest wiele, ale, jak dla mnie, ta ewidentnie nie nadaje się do oceny.

Miklos Nyiszli w czasie Drugiej Wojny Światowej trafił do Oświęcimia, ponieważ był rumuńskim Żydem węgierskiego pochodzenia i, oczywiście, samo to już wystarczyło, żeby go skazać. W 1944 wraz z żoną i córką transportem z Węgier trafił do Auschwitz-Birkenau. Ponieważ był lekarzem i znał się na sekcji zwłok okazał się odpowiednim kandydatem dla doktora Mengele - zbrodniarza wojennego, jako pomocnik, a właściwie spec od wykonywania dla niego czarnej roboty. 

A więc jestem już wytatuowany. Przestałem istnieć jako dr Miklos Nyiszli. Jestem tylko numerem A 8450, więźniem kacetu.

 Od tej chwili razem z nim stajemy się świadkami brutalności dnia codziennego dla setek tysięcy osób. Zdaję sobie sprawę, że każdy, a przynajmniej większość z nas zna historie o Oświęcimiu z różnych źródeł, opisuję tę książkę, żeby mimo wszystko nie zapomnieć. Nie sieję i mam zamiaru siać nienawiści do narodu, który się przyczynił do takich okropieństw, ale, mimo wszystko, uważam, że nie wolno nam - ludziom, nie tylko Plakom, czy Żydom, ale wszystkim ludziom niezależnie od pochodzenia, zapomnieć, że takie wydarzenia miały miejsce, że nie jest to tylko jeden z setek fikcyjnych filmów, po którym aktorzy umyli się, przebrali i wrócili na kolację do domu, to był fakt.
Miklos Nyiszli dzięki swojemu wykształceniu nie został skazany na śmierć od razu, ale jej wizja wisiała nad nim 24 godziny na dobę 7 dni w tygodniu. Żeby jakkolwiek funkcjonować on, jego koledzy 'po fachu' i Sonderkommando wyłonione ze współwięźniów do wykonywania najgorszej pracy wspomagali się środkami blokującymi pamięć, alkoholem, żeby przetrwać kolejny dzień. Oni dostawali przynajmniej jakieś porządne racje żywności, ktoś by pomyślał, ale nic nie jest tak łatwe. Jakich okropności musieli doświadczyć ci, skoro autor mógł napisać podobne zdanie:

Dzienna przepustowość stosów wynosi pięć, sześć tysięcy ofiar, a więc jest nieco większa niż jednego krematorium. Zbieram pozostawione tu lekarstwa i okulary. Całkowicie oszołomiony na drżących nogach ruszam "do domu", do I krematorium, które, mówiąc słowami doktora Mengele, "nie jest wprawdzie sanatorium, ale jest zupełnie znośnym miejscem". Ma rację. Po tym, co tu widziałem, ma absolutnie rację.

Miklos Nyiszli opisuje bez zbędnych emocji cały zbrodniczy proceder, który tu ma nazwę badań naukowych. Jako więzienny lekarz i specjalista od sekcji zwłok ma wgląd w każdą makabryczną zbrodnię, która ma miejsce w obozie. Beznamiętnie pokazuje jak gładko okłamywani, a potem okradani są więźniowie, ofiary, zmarli.

Pewnego razu na rampie zatrzymały się trzy wagony. Wysiedli z nich żółci niczym cytryny, wychudzeni i ledwo trzymający się na nogach ludzie. Był ich trzystu. Gdy dotarli na podwórze krematorium, wdałem się z nimi w rozmowę. Opowiedzieli mi, że trzy miesiące temu wysłano ich z obozu BIId w wielkim liczącym trzy tysiące ludzi transporcie do pracy w fabryki siarki. Wielu  z ich towarzyszy umarło na różne choroby. Oni zatruli się siarką i dlatego mają takie cytrynowe twarze. Wyselekcjonowano ich i wysłano w drogę do obozu wypoczynkowego.
W pół godziny później widziałem ich zakrwawione zwłoki leżące przed paleniskami krematorium. Praca uczyni cię wolnym! Obóz wypoczynkowy!

Wiele szczęścia, jeśli tak można nazwać wegetację w obozie koncentracyjnym, miał doktor Miklos Nyiszli. Doczekał się końca wojny i jeszcze ostatnim sprytem nie dal się zabić i przetrwał, jak wielu innych i dał świadectwo.

Nigdy nie wolno nam zapomnieć.

piątek, 13 grudnia 2013

Cormac McCarthy - Droga

9/10


Czym się różni to, czego nigdy nie będzie, od tego, czego nigdy nie było?

Książka jest re-we-la-cyj-na bezapelacyjnie. Nie daję 10/10 ze względu na to, że nie jest to jakieś literackie arcydzieło, ale z pewnością niewiele jej brakuje. Na tych niewielu stronach, bo cóż to jest 300 stron, jest zawarte tyle smutku, cierpienia, beznadziejnej nadziei i miłości z troską, że niejedno wielkie działo może się schować.
Co mogę napisać  Drodze? Przede wszystkim, że jest to droga człowieka, jego życie, raz w górę, raz w dół, kto tego nie zna? Droga McCarthy'ego  to taka alegoria w dodatku genialnie osadzona w rzeczywistości atawistycznej psychologii gdzieś w stłamszonym i właściwie już zgubionym, postapokaliptycznym świecie.

McCarthy przedstawia historię ojca i syna, którzy starają się mimo wszystko przeżyć. Toczą własne życie w zdezelowanym wózku spod hipermarketu na południe do cieplejszego klimatu. Przed ludźmi raczej się kryją, bo tam ludzie nie stanowią nic dobrego. Ludzie są zdolni do wszystkiego w świecie, w którym nic już nie zostało, gdzie nawet lasy są pełne pustych martwych drzew, które po prostu padają zmęczone staniem bez promienie słońca. Tam ludzie są w stanie zabić drugiego, żeby mieć spokój, żeby go ograbić, czy ... zjeść. Świetlana przyszłość nie mieści się nawet w głowach, tam mieszka tylko teraźniejszość, ponura, szara i zimna. Ciężka. I przez ten obcy świat ojciec prowadzi syna, który widzi, choć nie chce i słyszy rzeczy, których nie pragnie.

Zapominamy to, co chcemy pamiętać, a pamiętamy to, o czym chcielibyśmy zapomnieć.

Czy w takim świecie jest miejsce na współczucie, na gest ludzki. Na pewno gdzieś jest, choć ten gest nie zawsze musi się jawić jako ludzki, ostatecznie takim właśnie jest. Gest litości, łaski i wyzwolenia zarazem.
Mam wrażenie, że cokolwiek bym nie napisała, to spłycam wartość tej książki. Choć może autor napisał ją tak specjalnie pod mój gust i dlatego tak ją właśnie odbieram.
W każdym bądź razie jest to świetnie napisana książka z niewielką ilością dialogów (za czym akurat nie przepadam, ale tutaj po prostu inaczej nie można). Autor tym minimalistycznym dialogiem fantastycznie oddaje nastrój czasów, każde słowo więcej, a przynajmniej takie odnoszę wrażenie, zaburzyłoby równowagę powieści byłoby zbędne i psuło cały klimat. Zakończenie, dzięki autorowi, wreszcie takie jakie powinno być. Tutaj wszystko gra, wszystko ma swoje miejsce i czas jest sprzężone i odbywa się we właściwym dla siebie czasu, bez owijania w bawełnę.

Po przeczytaniu książki okazało się, że jest też film (tak w mojej całej niechęci do ekranu telewizora, nie jestem zbyt na bieżąco z nowościami i czasami, zupełnie przez przypadek dowiaduję się, że jest ekranizacja czegoś, co czytam). Na wielkie szczęście, na początku było słowo pisane. Film obejrzałam, nie był może najgorszym filmem, ale, dla mnie, był po prostu potwornie nudny. Chyba żaden film nie pozwoli na zbudowanie takiej emocji, jak wyobraźnia tocząca się słowo po słowie powoli ścieżką tej opowieści o ojcu z synem. W filmie wątki są spłycone, a impulsy pochodzące z poprzedniego życia, wracające jako wspomnienia, zdają się bardziej mylące, niż tłumaczące. Może jeśli się ogląda tylko film, to wrażenie jest inne, ale nie polecam. Książka to książka. W tym wypadku zbyt spłyca doświadczenie.


Książka przeczytana w ramach wyzwania: CZYTAM FANTASTYKĘ!


czwartek, 12 grudnia 2013

John Grisham - Więzienny prawnik

6/10


Treścią naszych spotkań jest często nie to, co mówimy, ale to, co przemilczamy.

Aż tak strasznie proszę się nie sugerować punktacją, ponieważ na pomniejszoną jej wartość wpływa kilka drobiazgów. Przede wszystkim kryminał tego typu nie jest moim ulubionym gatunkiem, stanowczo wolę kryminały takie okraszone gęstą zawiesiną humoru jak na przykład u Janet Evanovich. Po drugie moje ulubienie dla ciężkich, krwawych i mrocznych dzieł także rzutuje na odbiór względnie czystego i delikatnego dzieła sądowniczego, no i po ostatnie, nie do końca też przekonują mnie zwykłe filmy akcji, po których koniec jest piękny i romantyczny. No może trochę przesadziłam z tym romantyzmem, a w Ameryce koniec musi być taki, a nie inny, bo to Ameryka właśnie.

John Grisham w Więziennym prawniku przedstawia historię odsiadującego niesłuszny wyrok prawnika, który, przy okazji, przysługuje się współwięźniom udzielając im pomocy, wsparcia i porad prawnych. W połowie swojego wyroku odnajduje możliwość własnego zwolnienia z więzienia. Na podstawie udzielenia informacji o podejrzanym biorącym udział w innym przestępstwie może uzyskać oczyszczenie się z wyroku i jeszcze zażądać udziału w ochronie świadków. FBI przystaje na taki układ i Malcolm Bannister rozpoczyna nowe życie, a w nim realizuje swój śmiały wewnętrzny plan.
Na pewno zaletą tej historii jest stosunkowa niepewność pod tytułem: 'ale o co, kurczę, tu chodzi tak na serio?' Bo właściwie na tym chyba powinny polegać kryminały.
Niestety w pewnym momencie książka staje się dla mnie trochę jakby chaotyczna i wszystkie ruchy jakby takie na oślep, i pomimo tego, że pięknie składają się na końcu, dla mnie książka przedstawia się jako zbyt wydumana i przez to nie do końca realistyczna.

Na plus mogę powiedzieć, że autor ma bardzo dobry styl pisania. Opowieść toczy się gładko i szybko. Pomimo swoich prawie 500 stron przeczytałam ją raptem w dwa wieczory. Język jest przyjemny, nie wulgarny, opisy, nawet sądowniczo-adwokackie, lekkie i czyta się je bez problemu nudnych żargonowych wypowiedzi.
Jeśli nie lubicie zbyt krwawych dzieł, z pewnością się wam spodoba. To taka książka, którą łatwo można zamknąć w fajnym 1,5 godzinnym filmie akcji.



Książka bierze udział w wyzwaniu: ZACZNIJ CZYTAĆ KRYMINAŁY.

środa, 11 grudnia 2013

Andrzej Pilipiuk - Rzeźnik drzew

7/10


Jak pisałam, przy którymś z wcześniejszych postów, nie lubię opowiadań i nadal podtrzymuję to zdanie. Są stanowczo zbyt krótkie i zostawiają mnie w kompletnym niedosycie. To, co ma zadatek na genialną długą opowieść jest skrócone do minimum i pozostawia mnie żałośnie niezaspokojoną. Mam wrażenie, że powiadania są po prostu taką grą wstępną, po której brak dalszego ciągu. 

W Rzeźniku drzew Andrzej Pilipiuk zabiera nas na krótkie wypady terenoznawcze od cmentarza począwszy po drogę do Raju i jak nam to przekazuje? A serwuje nam to jak we wspaniałej starej francuskiej restauracji. Opowiadania są pełne elegancji słownej, pięknego języka, rewelacyjnego żargonu cechowego, gdzie trzeba, mówiąc nie za długo Andrzej Pilipiuk wie jak zrobić czytelnikowi dobrze. Przekrój opowiadań jest różny, płaszczyzny i tereny, na których obcujemy tak samo, jak i różnorodni w nich bohaterowie. Bez mrugnięcia okiem mogę zapewnić, że każdy tu znajdzie coś dla siebie.

Bardzo przypadł mi do gustu styl autora i kreślonych przez niego światów i sytuacji. Opisy, w których nie bardzo się lubuję, u Pilipiuka czytam z przyjemnością i nie zdarza mi się chęć pominięcia kilku zdań. Opowiadania są nie tylko fajnie wyśrubowaną fantastyką, ale również pełne humoru.


 Usadził ich [gości] przy stole [...]
 - Herbata, niestety, tylko gruzińska, - wniósł tacę ze szklankami.
Smith pociągnął łyk naparu.
- Prawdziwą herbatę to siano widziało, gdy koszący je rolnik odkręcił termos, by popić kanapkę.

Rzeźnik drzew jest zbiorem opowiadań niesamowitych, które wciągają czytelnika od pierwszego słowa. Są naprawdę rozmaite. Duchy, upiory, złe i dobre miejsca, przyszłość, teraźniejszość i przeszłość. Wszystko tu znajdziecie. I w dodatku w tak profesjonalnej oprawie. Andrzej Pilipiuk jest cudownym bajarzem, potrafić omamić, zatrząść i rozbawić czytelnika. Wszystko tu jest wspaniałe tylko szkoda, że takie krótkie ;)

Moimi faworytami wśród tego zbioru są z pewnością: tytułowy Rzeźnik drzew, Szkolenie, Poddasze i Serce z kamienia. Szczególnie przy nich czuję, że jako krótkie opowiadania wiele tracą na swoich możliwościach rozbudowy fabuły. Chciałoby się czytać o tym jakoś trochę dłużej, ponieważ są tak absorbujące, ale niestety nie można mieć wszystkiego.

Niemniej podkreślę jeszcze raz Andrzej Pilipiuk doskonale rozumie ludzkie odczucie i świetnie wplata je w swoje treści i dlatego też stanowią one tak doskonałą pożywkę czytelniczą, bo czytając zdajemy sobie sprawę, że sami tak byśmy czuli w podobnej sytuacji, więc te historie stają się tak autentyczne. 

Po trzech dniach czytania monografii naukowych poczułem, że umysł mi odkotwicza. Tkwiłem tu jak puszczyk w dziupli. Zapomniany, niepotrzebny. Telefon milczał, nikt nie pukał do drzwi. Zorientowałem się też, że aparat nie był podłączony do żadnej wewnętrznej sieci. W ogóle nie miał kabla....

Każdy z nas miał tak nie raz, prawda? Przydzielony często do jakiejś bezsensownej pracy, chcąc zająć mózg czymkolwiek zaczynał czytać choćby setny raz reklamę sprzed trzech lat, żeby choćby na czymś wzrok skupić, a umysł wtedy brnął i tak gdzieś w siną dal...

Warto czytać polskich autorów.



 Książka bierze udział w wyzwaniu: CZYTAM FANTASTYKĘ

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Leonie Swann - Sprawiedliwość owiec

5/10


Spacerując dość bezrozumnie po bibliotece, rzuciła mi się w oczy pewna ładna przyciągająca oczy okładka. Wyciągnęłam do niej rękę i książka, która się wysunęła to był Tryumf owiec. Tytuł mnie zafascynował. Pomyślałam sobie - Muszę ją przeczytać. Ale okazało się, że to drugi tom Sprawiedliwości owiec. Jakoś nie do końca byłam przekonana co do Sprawiedliwości, no ale skoro to pierwsza część, to trzeba przeczytać najpierw.

Sprawiedliwość owiec jest kryminalną historią opowiedzianą przez owce. A dlaczego owce? Ponieważ trupem okazuje się ich pasterz, a ponieważ pasterz był pasterzem dobrym, to jego stado nie mogło zostawić go bez sprawiedliwości. Jak w ogóle doszło do tego, że owce były przekonane o nienaturalności końca żywota swojego pasterza George'a?

- Jeszcze wczoraj był zdrowy - powiedziała Matylda, nerwowo strzygąc uszami.
- To nie ma nic do rzeczy - zauważył Sir Ritchfield, najstarszy tryk w stadzie. - Nie umarł na chorobę. Szpadel to nie choroba.

I tak stado zdecydowało powziąć odpowiednie kroki do rozwiązanie tej zagadkowej i śmiertelnej zagadki.

Myślę, że przede wszystkim sięgnęłam po tę książkę z sentymentu, a sentymentem była przeczytana przeze mnie historia we wczesnej młodości, historia kryminalna. Była to książka Detektyw Nosek i porywacze autorstwa Mariana Orłonia. Była to moja pierwsza powieść kryminalna i tak zapadła mi w pamięć, że tytuł pamiętam do dziś bez zmrużenia okiem. Nie pamiętam o czym była oprócz tego, że o porwaniu i psiaku, ale to wystarczy, żeby, widząc książkę z owcami w tytule, chcieć po ni ą sięgnąć. Ponadto na tylnej okładce napisano bardzo pochlebną opinię, a nawet przyrównano książkę do Folwarku Zwierzęcego, tyle, że koło Folwarku to może ona tylko stała. 
W Sprawiedliwości owiec stanowczo brakuje mi tej szeroko reklamowanej filozofii książki, jakoś nie mogłam jej za bardzo odnaleźć pomiędzy przeżuwaniem trawy a podsłuchiwaniem ludzi. Trzeba, oczywiście, oddać sprawiedliwość autorce Leonie Swann, że pomysł naprawdę przedni, intryga kryminalna interesująca, a rozwiązanie dość zaskakujące. Język jest przyjemny, dużo opisów natury, jako, że jednak to owce nam historię plotą, to można przypuszczać, że sporo opisów łąk, ale nie tylko. 

Pomimo wszystko nie jest to zła książka, nie najlepsza, ale można poświęcić dwa popołudnia na relaks na irlandzkich łąkach.


Książka bierze udział w wyzwaniu: ZACZNIJ CZYTAĆ KRYMINAŁY.

niedziela, 8 grudnia 2013

Jacek Dukaj - Czarne oceany

4/10

Wojna to narzędzie ochrony bądź powiększenia stany posiadania państwa. Kropka.

Pozwoliłam kupić sobie tę książkę w zeszłym roku pod choinkę. Błądząc po popularnej księgarni między półkami 'fantastyka' szukałam czegoś innego, czego jeszcze nie czytałam, bez magii, sztuczek, pościgów w lasach. Zobaczyłam Czarne oceany okładka przypadła mi do gustu - mroczna, tajemnicza. Notka na obwolucie przyciągała i podrażniała moją ciekawość, a jeszcze w dodatku była to książka nagrodzona. Właściwie niewiele wtedy miałam do czynienia z fantastyką naukową, a twardą fantastyką naukową - wcale. Tak więc przygarnęłam Czarne oceany. Któregoś wieczoru świątecznego z pełną niecierpliwością zabrałam się do czytania. I pierwsze na co trafiłam, to była grupka policjantów prowadzących śledztwo na podstawie mordu rytualnego. Wiele akapitów o odciętych palcach i wiszących jelitach, żeby wspomnieć najłagodniejsze opisy. Nie, żeby mnie to przeraziło, w końcu moim pierwotnie ulubionym gatunkiem jest horror, ale ja nie miałam ochoty czytać kolejnego, chciałam fantastykę, twardą, naukową. I tak książka poszła w odstawkę aż do tego roku. Sięgając po nią jakoś nie czułam już tej niecierpliwości, w przeciągu roku zdążyłam się zapoznać trochę z fantastyką naukową i jakoś wspomnienie tego początku Czarnych oceanów nijak mi pod gatunek nie podchodziło, no ale trzeba było wziąć byka za rogi i przestać oceniać książkę po 3 pierwszych kartkach. O czym ona jest?

Wizja nie całkiem dalekiej przyszłości. Ciekawy rozwój savoir-vivre'u, korzystanie ze swatek w dobie po nagminnych sprawach o molestowanie w poprzednich latach, rzeźbienie genetyczne wyglądu.  Klasy społeczne, a akcja oczywiście rozgrywa się na wysokiej półce. Myśli, które się same myślą, wspomnienia jednostek, dinozaurów, czy innych stworów błądzących pozornie na ślepo przez powłoki galaktyk. Rytualne krwawe mordy, Wojny Ekonomiczne i Monadalne. Intrygi na najwyższych szczeblach, Grzyby i Puchatek. 
Zamysł niezmiernie ciekawy, a rzeczywistość świata Dukaja w Czarnych oceanach intrygująca, gniewna i ponura. Przypuszczalny atak innej inteligencji poprzez ciąg galaktyk i niemożliwe pozornie do zweryfikowania metody denerwujące, bo tego właśnie możemy się obawiać raczej niż bezpośredniego napadu zielonych wielkogłowych obcych w latających spodkach. Dodajmy do tego ucieczkę, akcję mocno trzymającą w napięciu, przedzieranie się, śmierć aktualnych sojuszników i mamy kawał dobrej książki w świecie przyszłości.


Dlaczego więc taka niska ocena?
Już się tłumaczę. Po pierwsze te wszystkie interesujące elementy wprost toną w bagnie bełkotu naukowego. Tak, zdaję sobie sprawę, że świadomie wzięłam z półki książkę pisaną jako 'klasyczna twarda fantastyka naukowa', rozumiem więc, że celem takiej książki jest bardziej przedstawienie teorii wizji przyszłości niż sama fabuła, która, podkreślam, jest tu nad wyraz ciekawa, jeśli się przebrnie przez otoczkę. Z drugiej strony jesteśmy Polakami, jak i autor, więc dlaczego te wszystkie naukowe teorie są po angielsku? Tak, wiem, teorie, jak już podkreślałam w tym gatunku są niezwykle ważne, ale dlaczego autor używa słów randomizacja, preasumpcja, czy aksydentacja, ludzie, czy my nie posiadamy po prostu słowa przypadkowość? Mam wrażenie, że spolszczone angielskie słowa sprawiają, że coś jest bardziej naukowe niż mogłoby być. No cóż.
Po drugie słowa angielskie. Wszędzie w książce napadają na nas genetic sculptors, 3D-move, cashchips, skyhouse'y, closed-circuit tv itd. itp. Naprawdę nie można tego powiedzieć po polsku? Może i się czepiam, ale skoro fantastykę naukową wyrazić można tylko angielskimi słowami, to zastanawiam się jak to robią autorzy anglojęzyczni, czy można jeszcze bardziej zangielszczyć angielski?
No i po trzecie. Składnia zdaniowa, użycie czasów i słownictwa. Jak napisałam wyżej książka jest wręcz naszpikowana trudno brzmiącymi spolszczonymi angielskimi słowami, jest pełny żargon naukowy słów polskich i nagle w takim twardym stylu pojawiają się słowa: 'dlań, przezeń, podówczas', gramatyka typu zaprzeszłego: 'i został był poinformowany' oraz składnia zdaniowa w szyku przestawnym: ;Przygryzł Hunt wargę.'  No ja się pytam: co to ma być? Twarda naukowa fantastyka na składni i słownictwie średniowiecznym? Może to wizjonerskie i przyszłościowe, ale mi, zwykłemu czytelnikowi, który oddaje się książkom dla bezwzględnej przyjemności, zgrzyta to jakbym do precyzyjnego mechanicznego werka wsypała porządną garść piachu między trybiki.

Niestety książka, pomimo swojego potencjału, bardzo mnie rozczarowała.


Książka bierze udział w wyzwaniu: CZYTAM FANTASTYKĘ

sobota, 7 grudnia 2013

Roland Topor - Chimeryczny lokator

8/10


To moje pierwsze spotkanie prozą Rolanda Topora i śmiało mogę powiedzieć, że nie ostatnie. 

Chimeryczny Lokator to opowieść  zwykłym bezimiennym, szarym człowieku - Trelkovskym. Rosjanin urodzony we Francji, który wiedzie swoje zwykłe życie jako przeciętny urzędnik. Niestety pewnego dnia pojawiają się kłopoty i musi szybko szukać sobie lokalu do wynajęcia i tak trafia pod dach kamienicy pana Zy. 
Trelkovsky jest człowiekiem w zasadzie spokojnym i starającym się nie wszczynać problemów z sąsiadami, wręcz przeciwnie stara się raczej, żeby go słychać i widać nie było. Taki przeciętny człowiek, jakich tysiące na ulicach, a wszystko przez różne sytuacje życiowe. U Trelkovsky'ego już od najmłodszych lat kiełkowało poczucie wstydu, zażenowania dowiadujemy się o tym z historii, którą sam nam przekazuje:

Nauki i policzki, które otrzymał, lecz nie znalazł w nich nic oryginalnego.
Pewnego razu w szkole poprosił, by pozwlono mu wyjść do ubikacji, a ponieważ długo nie wracał, wysłano jakąś dziewczynkę, by zobaczyła, co się z nim stało. Gdy wrócił do klasy, nauczycielka spytała niegrzecznie: "No i co, Trelkovsky, nie wpadłeś chyba do dziury!" Wszystkie dzieci go wygwizdały. Był czerwony ze wstydu.
Czy to wystarczyło, by go określić? Pamiętał cierpienie i wstyd. Lecz nie rozumiał już dokładnie jego przyczyn.

Jak widać Chimeryczny Lokator  może być opowieścią o każdym z nas, przecież, jak sam bohater napisał "nie znalazł nic oryginalnego" w swoich doświadczeniach, a więc takich doświadczeń każdy z nas mógł mieć na pęczki. Doświadczenia, które nas zbudowały i sprawiły, że funkcjonujemy w taki a nie inny sposób, czasami nawet nie wiedząc i nie dociekając dlaczego.
Ta książka to historia powolnego rozpadu psychicznego jednostki i środków nacisku, które wmanipulowują go w ramy, które inni chcą, żeby wypełnił sobą. To atak agresora, agresora-zbiorowego na nie będącą w stanie obronić się skutecznie ofiarę.

Rozległo się pukanie do drzwi.
- To oni!
 Trelkovsky przeklinał ogarniającą go panikę. Słyszał bicie swojego serca niczym echo odpowiadające uderzeniom w drzwi. Trzeba było jednak coś zrobić. Potok przekleństw i stłumionych obelg popłynął mu z ust.
A więc znów będzie musiał się tłumaczyć, usprawiedliwiać, przepraszać, że żyje! Będzie musiał być wystarczająco miękki, by wygnać nienawiść i osiągnąć obojętność. [...]Oczywiście nie proszę was, byście mnie kochali, wiem, że to jest niemożliwe, gdyż nie jestem przyjemny, lecz dajcie mi w jałmużnie wystarczająco dużo pogardy, aby mnie nie zauważać.

Trelkovsky czasami stara się wyrwać z plastycznych ramion ugniatających jego psychikę swoich sąsiadów, czasami, na krótką chwilę miewa nawet przebłysk własnej świadomości, swojego stopniowo traconego ego, ale to wszystko przychodzi z trudem. Prowadząc do zapętlonej psychozy.

Historia jest naprawdę świetna, choć spisana na tak niewielu stronach. Pióro Roland Topora charakteryzuje się lekkością i polotem. Humor przeplata się z powagą - pełna groteskowość nastroju we wspaniałym stylu. Książkę czyta się przyjemnie i szybko ze względu na łatwy język, ale podejrzewam, że na dług zapadnie mi w pamięć ze względu na treść. Studium przypadku, upadku, rozpadu, poddaństwa. Cudowna.

Śmierć to ziemia. Z niej wychodzą pączki życia i próbują umknąć. Kierują się w przestrzeń. Śmierć pozwala na to, gdyż jest bardzo łasa na życie, Zadowala się pilnowaniem swej trzody, a gdy zwierzęta podrosną, połyka je niczym łakocie. Powoli trawi pokarm, który powrócił do jej łona, szczęśliwa i syta jak gruba kotka.

środa, 4 grudnia 2013

Janet Evanovich - Po czwarte dla grzechu


  7,5/10


Jak widać na załączonych obrazkach książka występuje pod dwoma niezależnymi tytułami. Nawet o tym nie wiedziałam dopóki nie skończyłam czytać i chcąc napisać recenzję chciałam ją, jak zwykle, opieczętować odpowiednim obrazkiem okładki. Ja czytałam tę część pod tytułem z pierwszej okładki i taką też pozostawiam w tytule posta, a obie z pewnością są o tym samym, ponieważ przed zamieszczeniem dokładnie sprawdziłam. No cóż kwestia tłumacza, wydania, mody i chwytliwości danych czasów :)


Stephanie Plum, oczywiści jak poprzednio, otrzymuje zadanie, choć tym razem wydawałoby się, na miarę swoich możliwości. Ma złapać młodą kobietę, która ukradła samochód swojego chłopaka, po czym on doniósł na nią na policję, za kaucją wpłaconą przez szefa Stephanie nie zagrzała miejsca w więzieniu, ale też Maxim - owa kobieta, nie stawiła się na rozprawie sądowej. Chciałoby się powiedzieć, że to będzie miła i szybka akcja i łatwo zdobyte pieniądze na czynsz, ale cóż, niestety, łatwo nie będzie. Znajdziemy się w towarzystwie drag queen, obciętych palców i wysadzonych w powietrze samochodów. Nie raz natkniemy się na pół ubranych, lub nieubranych ludzi, Ku pełnemu zadowoleniu babci Mazurowej i tu mały cytacik:

Rodzice mieszkają w wąskim bliźniaku na wąskiej działce przy wąskiej ulicy w mieszkalnej części Trenton, zwanej tu Miasteczkiem. Matka czekała na mnie w drzwiach.
- Coś ty na siebie włożyła? - spytała bez wstępów. - Jesteś prawie goła! Jak tak można?
- To sweter Gromów - wyjaśniłam. - Kibicuję miejscowej drużynie.
Babcie Mazurowa wyjrzała zza pleców mojej matki. Wprowadziła się do moich rodziców wkrótce po tym, jak Dziadek udał się na spotkanie z Elvisem. Babcia uważa, że jest w wieku, który wyklucza konwenanse. Ojciec sądzi, że jest to wiek wykluczający dalsze życie.
- Chcę mieć taki sweter - oznajmiła. - Zakładam się, że mężczyźni by za mną latali, gdybym ubrała się w coś takiego.
- Zwłaszcza Stiva - mruknął ojciec z salonu, zasłonięty gazetą. - Przedsiębiorca pogrzebowy. Z taśmą mierniczą.

Jak widać czarny humor w książce nadal obowiązuje i jest jej nieodłącznym elementem, jeśli nie jej wartością główną. Strasznie polubiłam postaci z sagi kryminalnej Janet Evanovich. Są to normalni ludzie ze swoimi troskami,  natręctwami, zabobonami, ale także ze wspaniałym humorek, czasami mrukliwym, czarnym, a czasami totalnie absurdalnym.
Książka nie jest może arcydziełem literacko-kryminalnym, ale jest wspaniała lekturą dającą wytchnienie, zabawę i odprężenie.

Na koniec muszę wtrącić, że Morelli i Stephanie zostaną zmuszeni przez los do zamieszkania razem. I przy okazji dodam cytat z poranka kobiecego na dowód, że nam - kobietom zdarza się różnie wyglądać po przebudzeniu.

Wzięłam prysznic, ubrałam się i poszłam do kuchni. Nigdy jeszcze nie widziałam Morellego tuż po wstaniu z łóżka. Nie wiem czego się spodziewałam, ale z pewnością nie zarośniętego zwierza w rozciągniętym podkoszulku i pomiętych szortach. Morelli miał na twarzy czarną szczecinę, a w dodatku nie uczesał włosów, którym od wielu tygodni przydałoby się obcięcie.

 

Książka bierze udział w wyzwaniu: ZACZNIJ CZYTAĆ KRYMINAŁY!

poniedziałek, 2 grudnia 2013

PS

Pozwolę sobie na mały off-topic, czy ktoś może wie co poradzić na znikające i 'zjedzone' przez bloga komentarze?
Wyświetla mi się kilka komentarzy, a pod postami ich nie widać ;/ Nie mam moderowania komentarzy, więc powinny się po prostu pojawiać, a tak nie jest i nie bardzo rozumiem.

Markus Zusak - Złodziejka książek

7/10

Kogoś ratujesz.
Kogoś zabijasz.
Kto może wiedzieć, jak to się skończy.

Bardzo, bardzo czekałam aż wezmę w ręce tę książkę, Zawsze była w wypożyczeniu, a ja miałam (zresztą nadal mam) jakiś tam oczekujący stosik do przeczytania, więc nie zamawiałam jej. Ale w piątek (niepotrzebnie weszłam do biblioteki, bo znów mam oczekujący niemały stosik) Złodziejka leżała i czekała na półce. Może na mnie, może na kogoś innego, ale skoro tak leżała, to czas był ją wziąć do domu. I tak wreszcie do mnie trafiła.

Otworzyłam ją z pewnym wahaniem, niestety często tak bywa z wyczekanymi książkami, że narasta wobec nich tak wielkie oczekiwanie, którego często nie są w stanie wypełnić. Muszę przyznać, że na początku jakoś ciężko mi się ją czytało. Stanowczo zbyt krótkie rozdziały wybijały mnie z rytmu. Na początku.

Książka jest opowieścią o małej dziewczynce - Liesel, którą matka odwozi do rodziny zastępczej. A wszystko w czasach przed i w trakcie II Wojny Światowej. Ale nie zdziwcie się, to nie jest typowa książka o wojnie, to nawet nie jest typowa książka.
Liesel wiedzie swoje życie w pozornie surowej i nawet nieprzychylnej rodzinie. Poznaje rówieśników w szkole. A wśród tego wszystkiego są książki, książki - prezenty, książki kradzione. Jej przybrany ojciec grywał na akordeonie, a dla Liesel książki ze swoimi słowami układały się w muzykę, w pieśni, jak i dla mnie i może dlatego poczułam z nią jakąś więź. Książki - pocieszycielki czytane ludziom w schronie podczas bombardowania, książki - lekarze czytane, żeby przywrócić chorych do świata żywych, książki - pamiętniki upamiętniające ważne wydarzenia. Czy ktoś taki może kiedyś dojść do następującego zwątpienia:

Wyrwała stronę z książki i przedarła ją na pół.
Potem cały rozdział.
Po niedługim czasie otaczały ją strzępy podartych na małe kawałeczki stron i słów. Słowa. Po co są słowa? Świat bez słów wyglądałby inaczej. Bez słów Fuhrer byłby niczym. Nie byłoby kulejących więźniów, nie byłoby potrzeby pocieszania się oszukańczymi słowami.
No więc na co są właściwie słowa?
Liesel powtózyła to jeszcze raz na głos, mówiąc do ścian oświetlonej na pomarańczowo biblioteki:
- Po co są słowa?

Może.
Ale co można czuć kiedy wszyscy odchodzą, kiedy jest tak, jak nigdy nie miało być, a doświadcza tego tylko mała niewinna dziewczynka.

Narratorem opowieści jest Śmierć, ale nie taka jak sobie wyobrażamy, raczej współodczuwająca, litościwa a nawet przyjacielska. Przyznam się, że mimo tej odmienności nie przypadł mi jednak do gustu. Samo opowiadanie historii było właściwie prawie neutralne i w porządku, ale wstawki Jej - Śmierci przemyśleń jakoś nie do końca do mnie przemawiały. Poza tym jednak bardziej przemawia do mnie opisywanie w jakimś porządku, a nie w środku książki adnotacja: 'ona umrze, a jeszcze nie teraz, a piszę to teraz, bo nie lubią budować napięcia.' To nawet bardzo nie przypadło mi do gustu, niestety. Czasami trochę wzbudza we mnie współczucia, kiedy ten Śmierć jest taki właściwie samotny i nikt nawet go nie pożegna.

Trzymały się za ręce.
Nastąpiło pożegnanie, a potem odwróciły się i opuściły cmentarz, kilka razy oglądając się za siebie.
Ja zostałem trochę dłużej.
Pomachałem im.
Nikt mi nie odmachał.

Sama opowieść jest transcendentalna. Jest to właściwie historia oparta nie na historii a raczej na emocjach, doświadczeniach, poznaniu. Jeśli będziecie w niej szukać treści o wojnie, nie znajdziecie ich. To po prostu smutna opowieść z wojną w tle.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...