Każde zawody wydają się uczciwe, jeśli wszyscy zostali oszukani.
Tak zrobiłam to ponownie i w dodatku w bardzo krótkim okresie czasu. Ponownie sięgnęłam po Stephena Kinga. Czy jest to kolejne rozczarowanie? Właściwie pomyślałam sobie, będąc mniej więcej w połowie czytania, że źle do tego podchodzę, bardzo źle. To nie jest tak, że King jest zły, to po prostu ja zbyt wiele od niego oczekuję. Kiedy zabieram się do kolejnej pozycji tego autora w umyśle od razu wykwitają mi wszelkie frazesy usłyszane i przeczytane na jego temat: mistrz horroru, wirtuoz suspensu i tym podobne slogany. Pewnie wielu z Was tak ma, a potem sięga po którąś z kolei książkę jego autorstwa i stwierdza, że albo w tej książce nie ma tego o czym tak wszyscy piszą i co tak wszyscy wychwalają, albo, jako czytelnik, jest jakiś nieuważny i tego nie widzi. Ja wtedy właśnie się tak czuję, że coś mi umyka i chyba nie do końca umiem się tą literaturą zająć. Tyle, że ja nie jestem literaturoznawcą, krytykiem, ani nawet polonistą, ja czytam literaturę dla przyjemności i uważam, że temu i wyłącznie temu ma ona służyć - szeroko pojętej przyjemności. Może nieść ze sobą nauki uniwersalne, wychwalać dobro i ganić zło, może nieść ze sobą dawkę humoru, czy strachu, a nawet być zwykłą lekcją historii, ale to wszystko zawsze jest zamknięte w jakiś ramach przyjemności odbioru.
I kiedy tak uświadomiwszy sobie to wszystko odrzuciłam te górnolotne frazesy o Stephenie Kingu i popatrzyłam na Wielki Marsz jak na książkę autora Richarda Bachmana nie do końca mi znanego, wtedy właśnie poczułam przyjemność czerpania słów z kartki, bo przestałam się zastanawiać gdzie podział się ten cały suspens, gdzie ta groza. Wtedy dopiero zaczęłam czerpać przyjemność z czytania.
Wielki marsz jest dziwną historią. Na początku książki zostajemy przedstawieni głównemu bohaterowi i kilku innym, i dowiadujemy się, że setka młodych chłopców ma wziąć udział w cyklicznie powtarzającym się wydarzeniu - wielkim marszu. Jest to wydarzenie medialne o nagrodę. Zawodnicy rozpoczynają marsz przed siebie o 9 rano i idą. Muszą kroczyć z prędkością przynajmniej 6 km na godzinę, jeśli tempo spada - zawodnik dostaje upomnienie, po trzech kolejnych - czerwoną kartkę i wtedy odpada z zawodów. Uczestnicy codziennie dostają pas z jedzeniem i muszą nim rozporządzać tak, aby wystarczyło im na dobę, natomiast wodę otrzymują kiedy tylko się nią upomną. To wielkie amerykańskie widowisko. Jak przy każdym reality show jest mnóstwo zakładów kto odpadnie pierwszy, kto zostanie i tak się koło powoli toczy, a młodzi chłopcy idą póki starczy im sił.
Ryknęły karabiny. Rozległ się ogłuszający hałas, kiedy ciało padając łamało krzaki jałowca. Jeden z żołnierzy zeskoczył na ziemię i wyciągnął zabitego z krzaków za ręce. Garraty przyglądał się temu apatycznie i myślał, że nawet groza powszednieje. Nawet śmierć bywa płytka.
I wszyscy inni szli dalej. Bo ci, którzy dostawali czerwoną kartkę nie wracali do domu przegrani, oni dostawali kulkę, albo dwie, trzy, czasami więcej, w głowę i umierali tam na drodze, bo nie mieli już dalej siły utrzymywać stałego tempa, bo byli chorzy, zmęczeni i mieli już tylko dość.
Wielki Marsz w moim przekonaniu pokazuje pazerność ludzi na sensację, na strach i ból - innych ludzi. Wielka Ameryka, która wymyśliła kolejne reality show, wielkie tłumy ludzi dopingujących swoich upodlonych kandydatów i rzesze innych czekających z niecierpliwością, aż któryś z nich nie wytrzyma i potknie się na ich oczach otrzymując czerwoną kartkę. Hieny. Groza książki bije za jej słowami i konceptem, a nie z samej siebie, ze słów tam napisanych.
Każdy, krótki rozdział rozpoczyna cytat z jednego z wielu światowych teleturniejów, a czasami jest to dziecinna wyliczanka i to podkreśla jak niczym jest śmierć 99 uczestników, bo przecież to tylko zabawa, do której zgłosili się dobrowolnie niesieni chęcią wygrania i to też prawda, co ludzie zrobią, żeby wygrać parę złotych, samochód, czy coś innego, równie nieprzydatnego w obliczu śmierci.
Marsz rozpoczyna stu uczestników, a wygrać może tylko jeden. 99 śmierci.
Sprawa zasadnicza to myślenie, rozważał Garraty. Myślenie. Myślenie i samotność, bo nieważne z kim spędzasz czas, na końcu jesteś zawsze sam.
Wciąż nie jestem jakoś niezmiernie zachwycona stylem Stephena Kinga. Wciąż chciałabym czegoś innego, ale ta pozycja, czytana już z trochę innym nastawieniem w zupełnie inny sposób ugłaskiwała moją pasję czytania. Na pewno jeszcze sięgnę po niejedną książkę autora.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz