piątek, 31 stycznia 2014

Graham Masterton - Wyklęty

6/10

Człowiek zawsze potrafi znaleźć setki wymówek, żeby usprawiedliwić egoizm i tchórzostwo.

Może nie jest to najlepszy horror Grahama Mastertona, ale dzięki Agnieszce (dziękuję Kochana), która pożyczyła mi go wraz z innymi :) mogłam sobie przypomnieć całe dnie i wieczory z lat mniej więcej licealnych kiedy to zaczytywałam się właśnie jego horrorami.

Niektóre z nich były wtedy dla mnie tak koszmarnie przerażające, że ciężko mi było wstać spod kołderki i wyjść z pokoju do łazienki. Bardzo sympatycznie teraz wspominam ten okres czasu, zresztą większość moich książek wspominam z pewnym rozrzewnieniem, jak starych przyjaciół, którzy gdzieś tam odeszli, ale pamięta się ich czasami przez mgłę, czasami bardziej wyraźnie. Tak, właściwie książki są jak ludzie. Mogą być przyjaciółmi na całe życie, spotkanymi przypadkowo chwilowymi znajomymi, nudnymi kobietami paplającymi od rzeczy, a nawet i okrutnymi wrogami.

Wyklęty przedstawia nam historię Johna, młodego przedsiębiorczego antykwariusza wkrótce po stracie w tragicznym wypadku żony i nienarodzonego syna. Pewnej nocy budzi go odgłos skrzypiącej huśtawki (tak tradycyjny element horrorów), a potem jest już coraz gorzej. Duchy zmarłych, dziwne śmierci, czarownice z Salem i jak u Grahama Mastertona Indianie, ich wierzenia i demony.
Tu będziemy mieć do czynienia z Mictantecutli, władcą krainy zmarłych, który karmi się energią żywych i nakłania zmarłych do przyprowadzania mu świeżych ofiar - ich najbliższych członków rodzin. Porzucony, 'zapieczętowany' w klatce na dnie oceanu demon pragnie się wydostać na wolność i objąć rządy nad stworzeniem.

Jak to w tego typu książkach, krwi i śmierci w dziwnych okolicznościach wiele, aczkolwiek nie jest to spędzający sen z oczu horror. Myślę, że można go określić mianem dość spokojnej rozrywki wieczornej w ramach gatunku. Opisy śmierci i zbrodni nie są specjalnie drastyczne, zdarzało mi się czytać o zbrodniach znaczniej okrutniejszych w mocniejszych kryminałach. Niemniej pan Masterton jest klasykiem gatunku i każdy, kto horror czyta powinien przynajmniej jedną książkę jego autorstwa poznać, choćby po to, żeby mieć jakieś pojęcie. Trzeba też wziąć pod uwagę, że książka napisana była dość dawno, a kiedyś i ludzkie odruchy emocjonalne były znacznie ostrzejsze, bo człowiek nie był aż tak bardzo do wszechobecnej przemocy przyzwyczajony, dlatego może i teraz wydaje mi się ta książka dość łagodnym horrorem.

Morze kryje w sobie wiele grzechów.

czwartek, 30 stycznia 2014

Harry Harrison - Powrót do Edenu

8/10

Próba zniszczenia innych gatunków jest zalążkiem samozniszczenia.

 I tak dotarłam do tej smutnej chwili, w której przyszło mi się pożegnać z wędrówką z sammadami plemienia Tanu, ale, jak wiadomo wszystko, co dobre kiedyś się kończy.

Trzeci tom cyklu o życiu w Edenie Harry'ego Harrisona okazał się tak samo dobry jak poprzednie dwie części. Jest tu równie wiele emocji, wzruszeń i innych silnych uczuć, ale jest też piękno poznawania nowych krajobrazów, ekscytacja i radość z odkrywanej nowej wiedzy. Wszystko, co trzeba, żeby móc w pełni cieszyć się książką.


Koniec cyklu opowiada nam ponownie o Kerricku i jego dziwnym małym sammadzie, w skład którego weszły nawet dwa samce obcego gatunku. Oczywiście nie zaprzyjaźnili się ze wszystkimi, jak można by pomyśleć. Zawsze byli na tyle na uboczu, żeby nie drażnić swoim widokiem ludzi i tylko Kerrick z synem odwiedzali ich na pobliskiej wysepce. 
Oczywiście Vainte, która przeżyła na wygnaniu, ponownie planuje zemstę na ludziach, a szczególnie tym jednym konkretnym. Jej nienawiść jest tak ostra, że niejeden czarny charakter obecnych czasów mógłby pobierać u niej nauki 'jak być złym'. 
Inna grupa Yilane odrywa się na dobre od tradycji gatunku i osiada na odległym lądzie. Obserwujemy tam ich losy, wzloty i upadki. Naukę jak dojść do wszystkiego powoli własną pracą.
Również sammady - ludzkie grupy plemienne, są opisane dogłębniej, a szczególnie ich życie codzienne i rodzinne. Pojawia się potężniejszy handel wymienny.

Jest pokój między nami. Prawdopodobnie dlatego, że jesteśmy samcami. To samice są przyczyną wszelkiego zła na świecie. Strzeż się swoich samic.

Bo i w trzecim tomie nie zabraknie rozlewu krwi i podłych przebiegłych intryg, choć te głównie będą trzymały się kręgów samic jaszczurczych. Każda w miarę inteligentna Yilane chciałaby dzierżyć władzę absolutną, która jest im dana. Wyraźnie się nią napawają i nie żal im przelać krwi swojego własnego gatunku nawet przy najmniejszym przejawie nieposłuszeństwa, czy ociągania się z wykonaniem rozkazu.

W życiu zbyt wielką rolę odgrywa przypadek.

Harry Harrison stworzył wspaniałą i przemyślaną alternatywę świata i właściwie być może właśnie tylko przez przypadek nie jest ona teraz naszym udziałem, co stanowi jeszcze większą radość z czytania sagi. Po przeczytaniu wszystkich trzech tomów muszę obiektywnie przyznać, że jest to jedna z lepszych opowieści fantastycznych jakie czytałam do tej pory. Polecam ją wszystkim choć z góry uprzedzam, że magii i czarodziejskich kulek i złotowłosych elfów tam nie znajdziecie. To fantastyka wysokich lotów, ale nie tak populistyczna jak opowieści o przed chwilą przeze mnie wymienionych elementach. Nie ma tu także romansu, choć emocji jest tak wiele, że wypełnić zdołają każdego czytelnika. Nie ma wojen na miecze i czary, ale jest pełno rozlewu krwi w regularnych wojnach międzygatunkowych, które prawie przypominają walki polskich żołnierzy 'na koniach przeciw czołgom', ale gdzież determinacja i wola wolności i przeżycia nie pomogła przeżyć niejednemu otoczonemu przez wrogów.

Wszystkie części sagi o Edenie są wypełnione po brzegi akcją, pięknym krajobrazem, czy nawet filozofią. Autor wybornie przedstawił akt życia obu gatunków i bardzo trafnie i barwnie przedstawił różnice wewnątrzgatunkowe. Niezmiernie cieszę się, że mogłam uczestniczyć w tej opowieści.


Książka bierze udział w wyzwaniu: CZYTAM FANTASTYKĘ

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Harry Harrison - Zima w Edenie

8/10

Oto historia przetrwania: nic nie jest łatwe.
 
Drugi tom z cyklu i tak samo dobry. Jestem pod ogromnym wrażeniem kreacji Harry'ego Harrisona. Kolejna część pozostawia takie same pozytywne emocje w jakie wprawiła mnie pierwsza.

Kerrick, jak sam siebie opisuje pół Tanu (człowiek) pół Yilane (jaszczur), po udanym ataku na Alpeasak - miasto jaszczuroludu - prowadzi swoje życie wśród dziwnie złożonego sammadu (nazwijmy to grupy plemiennej) składającej się z niego i jego kobiety, Armun, ich syna, innego młodego chłopca i dziewczynki przygarniętych po drodze, łowcy Ortnara i dwóch samców Yilane. Wiedzie im się często 'pod górkę' choć trwają w pakcie o nieagresji. 
Agresywna i żądna śmierci ustuzou - ludzi, Yilane, Vainte, przeżyła atak na miasto, więc możemy być pewni, że ludzie łatwo mieć nie będą.

Nie da się przygotować mięsa bez śmierci zwierzęcia.

W tej części spotykamy jeszcze więcej ciekawych postaci. Spotykamy kolejne plemiona ludzkie - Paramutanów, którzy zamieszkują północne tereny. Są owłosieni na całym ciele radośni i mocno pobudzeni. Z drugiej strony natykamy się też na inną grupę jaszczurów. Tam, odmiennie od poznanych przez nas Yilane, spotykamy grupy, w których to stroną aktywną i agresywną są samce, a nie jak do tej pory w tych grupach społecznych.

Harry Harrison wykreował niesamowicie realistyczny świat. Społeczeństwa jaszczurów, a właściwie monarchie przedstawione szczegółowo przez autora. Rządy najwyższej, wykorzystywanie najniższych włącznie z nakazem wygnania z miasta jednoznacznego z uśmierceniem. Świetnie uchwycone są emocje nimi targające, nienawiść, chęć zemsty, pożądanie władzy absolutnej, czy nawet intrygi na 'dworze'. Bardzo interesujący jest też fakt inteligencji jaszczurzej o niebo wyższej od ludzkiej. Zabawa genami, wynalazki na miarę czasów nowożytnych. To wszystko naprawdę wciąga.

Po przeciwnej stronie mamy nas, ludzi, wiele różnych plemion, wierzeń, a nawet bardzo odmiennego wyglądu. Harry Harrison zadbał tu o wszystkie elementy: język, mitologię/wierzenia, tradycje, sposób polowań, a nawet rodzaj kuchni. Oddaję cześć każdemu stworzonemu elementowi kulturowemu książki.

Książka stanowi spójną całość. Tu wszystko gra, jest tak jak powinno być, ani przez chwilę nie odnosimy wrażenia, że coś nie pasuje. Całość jest przemyślana i inteligentnie spojona. Kiedy przy pierwszym tomie trochę drażniła mnie czcionka i styl tłumaczenia, tak w drugiej części zupełnie tego nie odczuwałam. Treść książki nadrabia wszelkie ewentualne niedogodności. Na zachód od Edenu i teraz Zima w Edenie zawierają wszystko to, co książka zawierać powinna. Przede wszystkim bardzo dobrą opowieść, po drugie - bohaterów. Rysy postaci, niezależnie od rasy, są bogate i pełne. Aspekty science fiction, czyli właściwie całej otoczki naszych uprzywilejowanych umysłowo przeciwników, czyli jaszczroludów są zachwycające. Wszelkie wynalazki, zmutowane organizmy, które są właścieie po to, by służyć swoimi zdolnościami.

Z niecierpliwym oczekiwaniem na kontynuację w tomie trzecim.

Kresem podróży życia jest zawsze śmierć.



Książka bierze udział w wyzwaniu: CZYTAM FANTASTYKĘ

sobota, 25 stycznia 2014

Harry Harrison - Na Zachód Od Edenu

8/10


Wściekła wojna między dwoma gatunkami, które łączyło tylko jedno: nieprzejednana nienawiść wobec siebie.


Kiedy książka trafiła w moje ręce, w dodatku w zestawie 3 tomów na raz, trochę pomyślałam, że będzie pewnie ciężka do czytania. Wydana w latach osiemdziesiątych zeszłego wieku okładka nie jest jakimś arcydziełem sztuki przyciągającym oczy, a po szybkim przekartkowaniu również i czcionka nie okazała się wielce przyjazną dla oka, niemniej przyszedł taki wieczór, że to właśnie ją wybrałam z kilku na półce do przeczytania.
Przede wszystkim przyciągnęła mnie do niej idea. Dość dawno zaczytywałam się  w książkach autorstwa Jean Marie Auel o Dzieciach Ziemi, które poruszały tematykę ewoluujących ludów prymitywnych. Tu w Na zachód od Edenu spotkamy się z podobną tematyką tyle, że w innym wydaniu.

Bohaterem książki jest Kerrick, młody chłopiec wchodzący właśnie w świat mężczyzn i zabrany z nimi na swoje pierwsze łowy. Grupa mężczyzn zastaje dziwne stworzenia, zwane przez nich murgu, wylegujące się na pobliskiej plaży. Postanawiają je zabić. Czyniąc to, nie są świadomi, że właśnie wybili grupkę samców z młodymi i kilkoma strzeżącymi ich bezpieczeństwa samicami. To wydarzenie zemści się na nich wkrótce, a murgu, zwane przez siebie Yilane wezmą chłopca w niewolę. Tam Kerrick dojrzeje, dorośnie i zapomni o ustozou - swym własnym ludzie. Oczywiście, jak wszyscy wiemy, historia kołem się toczy, i czasami ten okrąg jest ogromny i jego powrót długo trwa, ale w końcu zawsze nadchodzi. I tak Kerrick stanie znów twarzą w twarz z innym człowiekiem. Co wtedy zrobi?

Słowo jest czynem, czyn jest słowem.

Harry Harrison stworzył wspaniały, rozbudowany i niepowtarzalny świat. Z jednej strony prymitywny człowiek koczujący blisko swoich terenów łowieckich w czasie wielkich zlodwaceń, z drugiej murgu-chodzące-jak-Tanu jaszczuro-ludzie, lizardmeni, o umysłach ostrych jak brzytwy,  umysłach zdolnych do mutacji genetycznych na innych gatunkach, żeby móc odnieść z nich korzyść. Te dwa gatunki w splocie lodowatej pogody epoki kamienia łupanego zetknęły się na jednym z cieplejszych terenów, które chciały wykorzystać dla siebie, i od razu zrodziła się w nich wzajemna nienawiść.

Autor świetnie pokazał naukę Kerricka jako jeńca Yilane, naukę języka obcych, ich kulturę, zwyczaje. Nawet różnorodne wierzenia i dzielące je opinie. Natomiast wędrówka Kerricka z ludźmi pokazuje nam złożony świat tamtejszych plemion ludzkich.

Książka może nie jest jedną z tych, które łatwo się czyta. Nie wiem czy to za sprawą autora, czy tłumacza niektóre zdania są dość suche i wymagające skupienia, ale w zupełności wynagradza to realistycznie przedstawiona odmienność świata, który wcale nie tak nieodwołalnie mógłby być i naszą rzeczywistością gdyby ewolucja na pewnym etapie przesunęła się w trochę inną stronę. Jak już pisałam wcześniej sama książka niezmiernie przypomina mi Klan Niedźwiedzia Jaskiniowego, co, dla mnie, jest ewidentnym plusem dla opowieści. Pomimo dość opasłego stylu i mnogości opisów, których w zasadzie nie lubię, z nieukrywaną przyjemnością sięgnę wieczorem po tom kolejny.



Książka bierze udział w wyzwaniu: CZYTAM FANTASTYKĘ

wtorek, 21 stycznia 2014

Terry Pratchett - Kolor Magii

8/10

Kiedy dookoła mordują i kradną, jakie wrażenie wywrze to na turystach? Przyjeżdżają z daleka, by zobaczyć nasze piękne miasto, jego obiekty historyczne i kulturalne, jak również liczne niezwykłe zwyczaje. I nagle budzą się martwi w jakiejś ciemnej uliczce albo, równie często, spływając z prądem Ankh.

Do cyklu o Świecie Dysku po raczej dość długich namowach nakłonił mnie niejaki Krasnolud Grahnar Khaznar (dziękuję) i pomimo, że opór z mojej strony był z pewnością męczący, w końcu się przełamał i tak zaczęła się moja przygoda z Pratchettem
Kolor Magii jest pierwszą częścią cyklu i choćby z tej racji przeczytałam go jako pierwszego i długo też pozostawał moim faworytem. Potem przyćmiły go inne historie, ale element zaprzyjaźnienia się z całym Światem Dysku pozostanie niezmienny. Ostatnio chciałam sobie przypomnieć te historie, więc ponwnie sięgnęłam po cykl.

W Świecie Dysku teoria kopernikańska nie ma racji bytu. Zupełnie. Tam po niezbadanych przestrzeniach międzygwiezdnych płynie beznamiętnie ogromny żółw A'Tuin dźwigając na grzbiecie olbrzymie cztery słonie, które z kolei taszczą na sobie wielki dysk jednego ze światów. i tam właśnie bohaterowie opowieści snują intrygi jak przeżyć do następnego dnia, choć wcale nie wiedzą, że to bogowie grają w kulki o ich los.

Na brzegu Ankh widać łunę pomarańczowoczerwonej otchłani pożaru, a wszystko z powodu...turysty. Dwukwiat przybysz z odległych krain ląduje w Ankh-Morpork żądny przygód, akcji i rozrywki. Dotarłszy do tawerny przypadkowo spotyka najbardziej nieudanego maga w mieście, który zostaje mu przewodnikiem, ponieważ umie sobie przeliczyć złoto, które może z tego wyciągnąć. Nie powstrzymuje go, oczywiście, przed próbą wycofania się z układu i ucieczki. Jednakże różne siły zewnętrze nader ostro przymuszają go do ochrony pierwszego na świecie turysty.

To tylko taki krótki rys, który nijak nie oddaje tego, co w książce się dzieje, a jest ona doskonała. To znaczy, przede wszystkim należy lubić tolerować i rozumieć humor angielski, bo bez tego ani rusz. No i po drugie, trzeba umieć się śmiać. Kolor Magii jest przezabawny i toczy się niesamowicie szybko, a czasami nawet można mieć wrażenie, że coś stało się bez sensu i o to właśnie chodzi. Opisy wynalazków są fantastyczne, ludzie, w właściwie i nieludzie opisani dokładnie poprzez swoje czyny i wypowiedzi raczej niż długie psychologiczne opisy, a uwierzcie, że postaci są tu, no jakby to powiedzieć, cała feeria rozmaitości charakterów.

Jedyni bohaterowie, których jakoś znosił, to Bravd i Łasica, w tej chwili poza miastem, oraz Hrun Barbarzyńca, który według standardów Osi był niemal intelektualistą, ponieważ umiał myśleć nie poruszając wargami.

Nie myślcie, że przy tej książce odpoczniecie,  tu ciągle się coś dzieje, a los rzuca naszymi bohaterami na totalny oślep. Terry Pratchett w Kolorze Magii zaprezentował prawdziwy pociąg pośpieszny.

Mogę powiedzieć, że Świat Dysku to taki książkowy Monty Python. Jeśli ktoś lubi bezbrzeżną prostotę śmiechu, to książka dla Was.


Książka bierze udział w wyzwaniu: CZYTAM FANTASTYKĘ

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Harlan Coben - Schronienie

7/10


Jest powód dlaczego tu jesteś. Wszechświat ma pewien tor, drogę, którą musi podążać.

Z Harlanem Cobenem miałam już kiedyś do czynienia. Na chwilę obecną, jednak, nie pamiętam ani kiedy to wydarzenie miało miejsce, ani jakie dokładnie było to wydarzenie, z pewnością była to jedna z historii opowiadanych przez autora, której tytułu nie pamiętam, ale mogę śmiało powiedzieć, że imię i nazwisko autora utkwiło mi w głowie jako to, na które można liczyć chcąc przeczytać dobry thriller. Być może fakt, że mimo wszystko nie pamiętam tytułu, nie przekonuje Was do tego, że naprawdę uważam, że Harlan Coben pisze dobre książki, ale weźcie pod uwagę czynnik czasu, bo było to naprawdę dawno i zbyt wiele przeczytanych książek dzielących mnie od tamtego spotkania z autorem, a kolejnym czynnikiem jest wybór gatunku. Moimi ulubionymi są niezmiennie fantastyka i horror, potem mój wybór padnie na dobre kryminały, czy thrillery, a potem na całą resztę innych gatunków. Jestem pewna, że z jakąś książką Cobena spotkałam się przypadkowo na wakacjach, bądź chcąc zmienić perspektywę czytanych książek, ale dokładnie pamiętam, że musiała być to pozytywna emocja, ponieważ, w innym razie, nie sięgnęłabym po książki jego autorstwa ponownie. A podejrzewam, że tak jak ja i Wy pamiętacie, czego, czy kogo wolicie unikać.

Schronienie jest, może głupio zabrzmi to, co teraz napiszę, ale tak dokładnie układają mi się odczucia w głowie, uroczym thrillerem. Thrillerem jest ta książka jak najbardziej i w dodatku jest jak najbardziej urocza. 

Schronienie jest opowieścią o młodym Mickey Boliterze, który, po stracie, w zasadzie można powiedzieć, obojga rodziców, zamieszkuje z wujkiem, którego nawet niespecjalnie lubi. Zaczyna chodzić do nowej szkoły i poznaje nowych ludzi w tym, oczywiście, dziewczynę, która wpada mu w oko i, jak wygląda, nie pozostaje to bez wzajemności. Pewnego dnia Ashley znika bez słowa, bez znaku, a osamotniony nastolatek czuje, że musi się dowiedzieć gdzie i dlaczego, na domiar złego, zwariowana staruszka, którą miejscowi nazywają Nietoperzycą i snują legendy włączenie o porywaniu, a może i zjadaniu dzieci, zaczepia go oświadczając, że jego ojciec żyje.

Brzmi może banalnie, ale uwierzcie, że wcale takie nie jest. To naprawdę ciekawa historia z niezłą intrygą kryminalną. Co przyjemniejsze, nie jest wulgarna, jak wiele podobnych policyjnych powieści i wszystko jest okraszone zdrowym młodzieżowym humorem.

To doskonałe zaklęcie odpędzające niechcianych opiekunów. Gdy krzykniesz "odrabiam lekcje", rodzice zawsze zostawiają cię w spokoju. To działa lepiej niż krzyż na wampiry.

Naprawdę polecam, dobra rozrywka, szczególnie dla tych, którzy chcą się delikatnie zrelaksować i szybko, ponieważ, opisy są tam chyba sprowadzone do minimum, głównie dialog, więc czyta się błyskawicznie, lub tym, którzy nie przywykli do bardzo mocnych i brutalnych książek jako powolny i spokojny wstęp do gatunku.

Co jeszcze, dla mnie, przemawia na plus w tej książce jest to, że autor wspomina Polskę, przytaczając różne fakty. Zawsze ujmuje mnie kiedy zagraniczni autorzy zdają sobie sprawę, że w ogóle istnieje coś takiego jak nasz kraj :)


Książka bierze udział w wyzwaniu: CZYTAM KRYMINAŁY.

niedziela, 19 stycznia 2014

Susan Ee - World After

2/10

No cóż, nieczęsto zdarza mi się oceniać książki tak nisko. Pierwsza część, Angelfall, po którą sięgnęłam sugerując się bardzo wieloma wysokimi notami, okazała się po prostu bardzo przeciętną książką choć, w moim mniemaniu, ze sporym potencjałem na przyszłość. Tak więc kiedy dostałam możliwość przeczytania drugiej części, widocznej tu na okładce World After nie zastanawiałam się długo. 

Historia Penryn, zbawicielki świata, zastaje ją na koniec drugiej części sparaliżowaną jadem skorpionopodobnego stwora rodem z horroru pilnowaną przez jej małą siostrzyczkę pocerowaną jak stara laleczka voodoo z wyśpiewującą mantry paranoidalną matką na pace ciężarówki pełnej uciekinierów z rozbebeszonego gniazda - siedziby aniołów.

Oczywiście wszyscy czują przed nimi respekt, żeby nie powiedzieć, że wręcz się tej trójki boją. I tak też zaczyna się część druga książki, tą właśnie sceną. A co nam przynosi cała świeża druga część? Niestety ani nic odkrywczego, ani nic nowego. Autorka nie wysiliła się nad napisaniem tej części. Cała treść jest wręcz dziecinnie przewidywalna i aż w tym wszystkim groteskowa. Penryn Young wciąż odgrywa swoją rolę gdzieś w granicach bycia bohaterką dla mas, tu zresztą nawet kilka razy podkreśla autorka ten fakt, wkładając go do ust wypowiadających się o nastolatce ludziach. Nadal pozostaje ona niesłychanie biegła w walce i w tym, że kompletnie bez żadnego planu, czy przemyślenia swoich ruchów, jest w stanie ratować po kolei napotkane ofiary. 

Całość oscyluje pomiędzy naiwnością a śmiesznością. Wydaje mi się, że Susan Ee bardziej niż na porządną książkę postawiła na marzenia nastolatek w kierunku romansu z niedoścignionym ideałem męskiego anioła. Jej marzenia o Raffe stają się gorączkowe, choć ona sama co chwilę temu zaprzecza, lecz nie przeszkadza jej wypytywać jego miecz o to co czuł kiedy pocałowali się. Przepraszam tutaj taki mały spoiler, więc ostrzeżenie dla osób, które naprawdę wchłonął świat Penryn, niech po prostu nie czytają dalej. Okazuje się, że miecz archanioła potrafi z nią rozmawiać w snach, ale to nie wszystko potrafi nawet w ujęciu sennym slow-motion nauczyć ją jak nim władać. Dodatkowo Penryn pełna siły woli nadaje chwilowo służącemu jej mieczowi archanioła Rafaela odpowiednie imię - Słitaśny Misiaczek, czyż nie jest to wspaniałe i górnolotne? A w końcowych scenach tej części, bo podejrzewam, że będzie kolejna/kolejne, ponieważ zakończenie pozostawia sprawy zupełnie nierozwiązane, tylko czekałam aż do pomocy tej cudownej trójcy, Rafaelowi - archaniołowi o demonicznych skrzydłach, Penryn - wojowniczce człowieczej  władzy nad anielskim mieczem i Paige - siedmiolatki przerobionej przez pomiot doktora Frankensteina na potwora, zejdzie z niebios sam Bóg, Oczywiście tak się nie stało, ale gdyby nawet, to zupełnie nie byłoby to dla mnie żadnym zaskoczeniem, gdyż treść książki osiąga naprawdę monstrualne szczyty absurdu.

Kiedy przy pierwszym tomie całkiem przypadła mi do gustu postać paranoidalnej matki, w tej książce staje się ona płaska i przewidywalna, reaguje zawsze tak samo: albo mantrą, albo zabijaniem złych i wypisywaniem szminką na ich ciałach głupot. I właśnie mi przyszło do głowy, skąd ona, do licha, miała przy sobie zawsze szminki no i zepsute jaja, którymi okładała każde miejsce, gdzie się znajdowała. Penryn wyewoluowała w prawdziwego Rambo, czy innego Commando, na widok którego wprawdzie nie portki, ale miecz z rąk aniołom wypadały. Ehh tego nawet nie da się nazwać bajką. To tylko jeden wielki bełkot i bzdet.

Dlaczego więc przeczytałam? Ano właściwie tylko dlatego, że przeważnie czytam do końca każdą książkę, która mi wpadnie w ręce, a po drugie, co mnie przy niej zatrzymało, to język oryginału. Gdybym ją wzięła do ręki w naszym ojczystym języku, to nie jestem taka pewna, czy dotarłabym do ostatniej kartki, a po angielsku jakoś inaczej się czyta zawsze język można poćwiczyć ;) Choć też trzeba przyznać, że zbyt wyszukanego języka pani Susan Ee nie zaprezentowała w swojej opowieści.



Książka bierze udział w wyzwaniu: CZYTAM FANTASTYKĘ

sobota, 18 stycznia 2014

Cody McFadyen - Dewiant

7,5/10

To my, kobiety, składamy dzieci do grobu, to my ciągniemy suknie po cmentarnym piachu.


To było moje pierwsze spotkanie z autorem i muszę powiedzieć, że  naprawdę całkiem udane. Nie czytałam jego poprzednich książek o agentce Smokey, ale nie wydaje mi się, żeby spłyciło to mój odbiór Dewianta. Pewnie jak w wielu cyklach kryminalnych łączą się one agentami, detektywami, jednak wydarzenia w nich zawarte są zawsze nowe i prowadzone od początku do końca w tym właśnie tomie, który bierzemy do ręki.

Umieramy samotnie.
Ale przecież żyjemy też samotnie.
W głębi serca wiedziemy życie zupełnie sami. Niezależnie od tego, ile nas łączy z tymi, których kochamy, zawsze coś przed nimi ukrywamy. Czasami są to drobiazgi [...] Czasami chodzi o coś wielkiego [...]  a potem późno w nocy, kiedy jesteśmy już sami, te sekrety pukają do naszych drzwi. Niektóre walą głośno, inne stukają delikatnie, ale zawsze pojawiają się, szepcząc lub zgrzytając.

 Dewiant to porządny thriller. Pokazuje nam historię Smokey Barrett - agentki FBI, która w niedalekiej przeszłości sama straciła swoją rodzinę w makabryczny sposób zabitą przez mordercę, którego ścigała. Teraz musi zająć się śmiercią syna, a właściwie córki jednego z czołowych polityków. Śledztwo prowadzi ją w meandry psychozy kolejnego seryjnego mordercy z obsesją na punkcie kościoła i religii. Ofiar pojawia się coraz więcej, a czasu w tym wszystkim, jak zwykle, coraz mniej. To opowieść o walce ze złem ludzkiego typu, o brutalności przestępstwa, o nieprzewidywalności poszukiwanego.  Do tego wszystkiego zwyrodnialec wykorzystuje internetowe medium Usertube'a, żeby nadać swoim zabójstwom jakieś głębsze znaczenie i dotrzeć do większej rzeszy odbiorców swoich wyczynów.  Tylko, czy w jakiejkolwiek, szczególnie wymuszonej, śmierci może być głębsze znaczenie? 

Smokey Barrett zmaga się zarówno ze swoimi problemami w pracy jak i tymi z życia codziennego. Cody McFadyen bardzo trafnie i umiejętnie wplata rozterki zwykłego życia pomiędzy karty napięte akcją poszukiwawczą FBI. Sprytnie przemyca w tej całej pogoni za zbrodniarzem szczątki normalnego życia, wychowywanie dzieci, ślub koleżanki, czy własne pragnienie pozbycia się swoich sekretów, które dręczą każdego z nas i to wszystko w obliczu nieuchronnej kolejnej śmierci.

Rozpacz czasami bywa prostym uczuciem, ale częściej jest bardzo złożona. To ciągłe wątpliwości, pytania "co by było gdyby"' "gdyby tylko". Przypomina żal, ale jest znaczenie potężniejsza.

Akcja książki jest płynna, choć nie toczy się jakoś wyjątkowo szybko. Dialogi są ciekawe, a postaci wydają się dość rzeczywiste ze wszystkimi dolegającymi im rozterkami i wadami. Nie znajdziemy tam jakiś 'bohaterów' na miarę światową, natomiast z pewnością poznamy kilku w pełni bohaterskich ludzi, którzy będą starali się po prostu dobrze wykonać swoją pracę, którą jest ochrona ludzi wiodących, czy starających się prowadzić, spokojne życie, pomimo tego, że czasami wśród nich znajdzie się wilk w owczej skórze, którego nikt nawet nie zauważy.

Z porządnymi ludźmi jest ten problem, że są porządni. I przeważnie zakładają, że inni też są porządni. Jeśli ktoś mówi, że jest hydraulikiem i nosi roboczy drelich, to jest hydraulikiem, a nie seryjnym mordercą w przebraniu.

Dewiant naprawdę mi  się podobał, choć, to albo wina mojego wieku, albo już sama nie wiem czego, brakowało mi trochę więcej napięcia i oczekiwania. Wszystko troszeczkę za łatwo szło, jak dla mnie, ale nie było to na tyle narzucające się, żeby obniżyć ocenę Dewianta. Poza tym jestem, od dzieciństwa chyba, łowcą cytatów, ładnych splotów słownych, pewnie z racji bycia językowcem, języki, również nasz własny ojczysty, fascynują mnie i lubię cieszyć się trafnie uchwyconymi porównaniami, przenośniami, a tego w książce jest pod dostatkiem. Jak ktoś jest takim jak ja maniakiem cytatowym, to książka będzie dla niego całkiem smacznym kąskiem :)

Krew na wąsach drapieżnika zawsze smakuje bosko.

 A Ty masz coś do ukrycia?


Książka bierze udział w wyzwaniu: CZYTAMY KRYMINAŁY

wtorek, 14 stycznia 2014

Susan Ee - Angelfall

5/10

Najlepsza strategia to płynąć z prądem i nie sprzeciwiać się osobie opowiadającej dziwactwa. To bezcelowe, a czasami nawet groźne.

Kiedy zobaczyłam bardzo wysokie recenzje Angelfall autorstwa Susan Ee na LubimyCzytać pomyślałam, że to książka wprost dla mnie i akurat na teraz. Niestety myliłam się. Oczywiście, jak po ocenie widać, nie jest to najgorsza z książek, z jakimi miałam do czynienia, ale na pewno nie zapracowała sobie w moim uznaniu na takie noty, jakimi ją opisują.

Kto nas ustrzeże przed stróżami?

Treścią książki jest postapokaliptyczna rzeczywistość w Ameryce. Po serii kataklizmów, które rozpoczęły się według opowieści głównej bohaterki mniej więcej dwa miesiące przed obecnym czasem wydarzeń, nastąpiła z góry przegrana wojna ludzi z tymi najbardziej przez wielu cenionymi istotami nieziemskimi - aniołami. Bezwzględni apostołowie śmierci i zniszczenia napadają na ludzkość pozostawiając po sobie szlak trupów. Pomysł i krótki opis z tyłu książki spowodował we mnie wybuch pozytywnych emocji, co do ewentualnej zawartości stronic. Wszystko brzmi gniewnie, wojowniczo, obrazoburczo i właśnie dlatego intrygująco. A co otrzymujemy tam w zamian?

Główna bohaterka, nastoletnia Penryn służąca za głowę swojej małej rodziny: siedmioletniej, poruszającej się na wózku inwalidzkim siostry, oraz wymagającej psychiatrycznej opieki matki, która nie do końca przebywa w świecie rzeczywistym, postanawia przenieść ich trójkę z dotychczasowego schronienia w jakieś bezpieczniejsze miejsce. Decyduje się na podróż pod osłoną nocy, kiedy nawet uliczne gangi boją się wychylać nosa z ukrycia. Właśnie wtedy staje się świadkiem porachunków tych, którzy na nasz zwykły doczesny świat napadli. Widzi egzekucję na jednym z aniołów i kiedy jako dzielna amerykańska nastolatka decyduje się pomóc mu, nie zdaje sobie sprawy, że ta sytuacja, ten akt dobrej woli, skomplikuje jej życie do niemożliwości. Jeden z oprawców porywa jej małą siostrę i ulatuje w powietrze z chytrym uśmiechem na twarzy. Cała dalsza treść książki, to wędrówka  w jednym celu - odnaleźć i uratować młodszą siostrę.

Nie brzmi wprawdzie dogłębnie źle. Pomysł całkiem w porządku, ale realizacja na poziomie bardzo mizernym, jakby autorka nie mogła się zdecydować czy napisać jakiś paranormal romance, czy porządny kawałek postapokaliptycznej literatury. Główna postać nastolatki jest kompletnie przerysowana zupełnie rodem z filmów akcji z jednym bohaterem przeciwko legionom. Penryn potrafi bić się wręcz, okazuje się, że zapobiegliwa, choć nie w pełni władz umysłowych matka zapisywała ją na wszelkie kursy walk, samoobrony, łucznictwa, strzelectwa i nie wiem czego jeszcze, ale jest ona naprawdę całkiem twardym i wykwalifikowanym małym zabójcą. Anioły są po prostu złe i tyle, żadnych pobudek, żadnych głębszych przemyśleń, właściwie jak się wydaje gdzieś tam w trakcie książki, nawet same nie wiedzą w jakim celu w ogóle na ziemie się dostały. Jest jedna postać w całej książce, według mnie, która jest naprawdę kimś. Jest nią matka - wariatka. Kobieta o psychopatycznej osobowości, w okresach 'odpłynięcia' od rzeczywistości mówiąca językami. Zdaje się postacią dość kuriozalną na tle wszystkich innych, a nawet przerażającą momentami. To taka perełka w rysach psychologicznych bohaterów naszej opowieści.

Jeśli chodzi o sam proces czytania, to muszę powiedzieć, że język używany przez autorkę jest banalnie prostym językiem. Treść nie wymaga głębszego, jeśli w ogóle jakiegoś, zrozumienia. Dialogi są dość banalne i płytkie. Niemniej przeczytałam ją całą. 

Zawsze wiemy za mało

Susan Ee zaczęła źle. Jakimś nadprzyrodzonym zadurzeniem nastolatki w przeatrakcyjnym aniele, ale kończy całkiem do rzeczy. Gdzieś tam w trakcie czytania pomiędzy szmirowato opisanymi nastoletnimi uniesieniami i wzruszeniami, zaczynają się pojawiać dość ciekawe elementy na pograniczu horroru a laboratorium szalonego doktora. Końcówka jest już całkiem do rzeczy i jeśli ktoś chce przedrzeć się przez, jak dla mnie, zupełnie nieudany początek, to zakończenie może w jakiś sposób wynagrodzić czas spędzony nad książką. Mimo wszystko nie uważam mojego czasu za stracony doszczętnie nad książką.



Książka bierze udział w wyzwaniu: CZYTAM FANTASTYKĘ

niedziela, 12 stycznia 2014

Jan Siwmir - Żabeł Trojański

6/10

Żabeł po raz kolejny obserwował znane z własnego podwórka: ignorancję, marnotrawstwo ludzkich zdolności i brak przewidywania.

Moje spotkanie z panem Janem Siwmirem było jednym z najzwyklejszych przypadków jakie chadzają po ulicach stadami. Pewnego wieczoru nie mogąc się zdecydować na przeczytanie jakiejś konkretnej książki z półki ze specjalnie przeze mnie samą wybranych książek z biblioteki do przeczytania ostępy internetu zaniosły mnie do sklepu jednej z bardziej znanych księgarni. Przeglądając tam półki z przecenionymi tomami, trafiłam na Żabła trojańskiego cena widniejąca pod tytułem była bardzo atrakcyjnie niska jak na książkę, a do kupna przekonywał drobny napis 'wysyłamy natychmiast', co w przypadku e-booka oznaczało, że właściwie zaraz będę go mieć u siebie. Szukałam na LC jakiejś recenzji, ale nie za wiele znalazłam. I tak jakoś samo się kliknęło to 'do koszyka'.

Najprawdopodobniej zaginieni boją się wrócić do kraju, bo wstydzą się swojej porażki tutaj. Porozmawiasz z pracownikami z Polski, to sam zobaczysz. Kult macho, kult sukcesu. Nie dojadają, zapieprzają po szesnaście godzin na dobę, albo więcej, byle tylko w glorii wrócić do kraju.

Tak Jan Siwmir napisał książkę o Polakach na dorobku w Wielkiej Brytanii i choć nie o tym jest ta książka, chwali się podejście rzeczowe, konkretne. Opisy pracy na obczyźnie nie są ani przerysowane, ani upiększone. Jak ktoś ma przysłowiowego farta - to świetnie, jeśli nie - to biednemu wiatr w oczy. Cała rzeczywistość. Może niektórym otworzyć oczy na to co się tam w tej całej Anglii wyprawia, bo przecież tyle pieniędzy koledzy zarabiają, że hej, z sześć tysięcy lekką ręką, bez języka, bez doświadczenia, panie.

Ale praca na obczyźnie to tylko tło do książki. Autor podzielił książkę na 3 części. Pierwsza to taki krótki kryminalny wstęp na naszych własnych polskich Mazurach. Bardzo krótki. Rzecz o wyprawie amatorskiego koła poetyckiego z Walii na polskie tereny dziewicze celem pogłębienia wenotwórczości.

Stan na pewno jest niewinny - wtrąciła Gina. - Mój pokój sąsiaduje z jego, a gospodarz zbudował ściany oszczędnie. Wiem stąd, że Stan, kiedy pisze, to sobie podśpiewuje. Raz lepiej, raz gorzej, ale w sumie makabrycznie.
 
 Potem mamy główną część książki - motyw ginących bez wieści Polaków pracujących w Walii i właściwie tego właśnie wątku dotyczy opowieść. Szukanie tropów, domysły, cała kryminalno-detektywistyczna otoczka w toczącym się codziennymi rozterkami życiu świeżego emigranta.

- Myślisz, że to, co jemy, to na pewno zwierzak?
- Mnie tam wszystko jedno. Obrzydliwy nie jestem - Michał wzruszył ramionami.

Część trzecia, jako ostatnia pełni oczywistą rolę zakończenia całej tej grubymi nićmi szytej intrygi.

Na początku każdej z części, autor przedstawia osoby biorące udział w tejże, opisując je krótkimi trafnymi notkami, choć, przyznam, że czytałam ten spis osób tylko na początku, bo potem i tak poznajemy te postaci, a jakoś pamiętać kto tam będzie później, to po jaki gwint kiedy i tak się dowiem.

Ogólnie książka jest napisana bardzo ... hm fajnie, to z braku lepszego słowa do określenia całości. Język jest lekki, płynny, brak zbędnych wulgaryzmów :) Dialogi naturalne, nie jakieś ą, ę, tylko dokładnie takie jakich spodziewalibyśmy się, po zastanym towarzystwie. Postaci, może nie są głębokimi psychologicznymi analizami, ale przecież to nie dzieła freudowskie, tylko rozrywka na wieczór płaczący za oknem. I czego możecie się domyślić, z niektórych z zamieszczonych cytatów, książka wręcz obfituje w humor - dobry humor. Przy każdej trudniejszej chwili, ktoś, jakaś osoba palnie coś takiego, że w końcu nie da się nie wybuchnąć śmiechem, lub choćby uśmiechnąć pod nosem i to, proszę Was, jest największym atutem tej pozycji.

Jedno, co właściwie mogłabym zarzucić autorowi to brak jednego stylu, bo do końca, w niektórych momentach książki nie wiadomo czy czytamy fakty z życia na obczyźnie w typie 'jak poradzić sobie na wyspach kiedy nie znasz angielskiego', czy to powieść kryminalna wielowątkowa, czy częściowo fantastyczna z elementami wizjonerskimi. Wizjonerskimi w sensie nie twórczego dzieła a krótką wizją przyszłości na starym celtyckim ołtarzu. i to właściwie tyle jeśli chodzi  konkretny negatyw.

Książkę czyta się szybko, łatwo, miło, nawet przy swojej niespójności, choć miejscami chciałby się powiedzieć: 'hej hej, ale o co chodzi, a co w ogóle z tym...?'
Miły, nieskomplikowany, prosty relaks z rodzaju Joanny Chmielewskiej.




Książka bierze udział w wyzwaniu: CZYTAMY KRYMINAŁY


sobota, 11 stycznia 2014

Peter Watts - Ślepowidzenie

8/10


Jeśli Nieznany jest nieprzyjazny, jesteśmy skazani na porażkę, obojętne co zrobimy. Nieznany jest bowiem na wyższym poziomie technologicznego zaawansowania - niektórzy twierdzą, że wskutek tego jest z definicji wrogi. Z technologii wynika wojowniczość.

Ślepowidzenie opowiada historię pierwszego kontaktu. Po otrzymaniu dziwnych sygnałów z przestrzeni kosmicznej Ziemia decyduje się na reakcję. Tą reakcją jest wysłanie grupy najlepszych specjalistów na statku Tezeusz do sprawdzenia informacji. Osobą, która nas prowadzi jest Siri Keeton - syntetyk, obserwator, którego zadaniem jest relacjonowanie wszelkich okoliczności bez interpretacji ich. Na statku jest także kilku innych wąsko wyspecjalizowanych członków, Medyk, Banda - czworo osobowości w jednym człowieku i oczywiście osoba zajmująca się strategiami wojennymi, lub ochronną. Pieczę nad tym wszystkim trzyma nikt inny jak sam Jukka Sarasti - jeden z pozostałych wskrzeszonych wampirów. Oczywiście nie jest on żadnym śietlistoskórym mutantem dla nastolatek, to prawdziwy drapieżnik, który poprzez mutację ludzkiego chromosomu stał się genialnym łowcą i zabójcą. 
Kiedy Tezeusz dociera do ogromnego obcego zaczyna się pierwsze obcowanie z niewiarygodnym.

Peter Watts stworzył rewelacyjną powieść fantastyczno-naukową, w której przebrzmiewają równolegle dwie płaszczyzny. Pierwsza to kontakt z obcą cywilizacją. Czy będą nam przyjaźni, jak się porozumieć, co możemy jako ludzkość zyskać, a co stracić? Drugą nabrzmiałą w znaczenie jest ludzka świadomość. Filozoficzne rozważania nad egzystencją i kontaktem z drugim człowiekiem. Czy nadal będziemy ludźmi kiedy medycyna i nauka będzie w stanie wyciąć nam pół mózgu zastępując go dziwnymi wszczepkami powodującymi różne reakcje odległe od naturalnych. I wreszcie Niebo, Niebo, które przechowuje ludzkie awatary ciał zamkniętych w kapsułach tylko do podtrzymania życia. Ciał ludzi, którzy nie chcą istnieć na zewnątrz, bo czują się nikim, bo nie są do niczego potrzebni.

Ślepowidzenie jest zbiorem fantastycznych i rozległych teorii naukowych, które może ciężko się z początku czyta, ale, dla mnie przynajmniej, były niezmiernie wciągające, przekonujące, intrygujące i wreszcie dające pożywkę dla własnych pełzających różnorodnych myśli.
Nie jest to łatwa książka, gdyż, jak chyba większość książek z gatunku fantastyki naukowej, obfituje w teorie matematyczno-fizyczno-biologiczne i wszelkie inne, jest pełna naukowych twierdzeń i teorii, ale wplątana w nią rzeczywistość i domniemana przyszłość stanowi naprawdę wyjątkową pożywkę dla umysłu. 

Na wojnie nie ma kultury, żadnego kodeksu honorowego poza służbową hierarchią i obroną swoich. Tęp występki, skoro musisz - ukarz winnych, jeśli trzeba, choćby dla zachowania pozorów. Ale na miłość boską, przy drzwiach zamkniętych. Nie dawaj wrogowi satysfakcji z niezgody we własnych szeregach, niech widzą tylko jedność i kamiennooką stanowczość. Może i są wśród nas mordercy i gwałciciele, ale, na Boga, to są nasi mordercy i gwałciciele.



Książka bierze udział w wyzwaniu: CZYTAM FANTASTYKĘ

piątek, 10 stycznia 2014

Liebster Blog Award

Mam zaszczyt pochwalić się nagrodą Liebster Blog otrzymaną od Ash-era, za którą bardzo dziękuję, tym bardziej, że na chwilę obecną jestem wciąż bardzo raczkującym bloggerem, ale staram się :)

"Nominacja do Liebster Blog Award jest otrzymywana od innego blogera w ramach
uznania za „dobrze wykonaną robotę”. Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć
na 10 pytań otrzymanych od osoby, która Cię nominowała. Następnie Ty nominujesz
11 osób (informujesz ich o tym) oraz zadajesz im 10 pytań. Nie wolno nominować bloga,
który Cię nominował."



A teraz odpowiem na zadane mi pytania :)
 

1. Jaki byłby według ciebie idealny bohater(ka) książki?
 To w sumie trudne pytanie, na początku myślałam, że wiem i że to takie oczywiste, że tym bohaterem powinna być dobra postać, ale po namyśle, myślę, że wcale tak nie jest. Bohater, mówię tu o głównej postaci, nie o bohaterze ratującym i wyznającym tylko dobro, powinien być przede wszystkim intrygujący i dynamiczny. Tak, żebym mogła go lubić lub nie lubić od razu, jak człowieka ze swoimi wadami i zaletami, żebym mogła o nim mówić jak o przyjacielu czy sąsiedzie z naprzeciwka, a nie jakimś bezosobowym bytem.

2. Na co zwracasz uwagę podczas kupna książek?
Przede wszystkim na okładkę i czcionkę. Okładka najpierw musi mnie przyciągnąć, a potem patrzę, czy będzie się ją wygodnie czytało. Jako cechy drugorzędne patrzę na cenę względem objętości. Czytam dość szybko i czasami ciężko mi wydać powyżej 30 zł  na książkę, którą przeczytam w jeden wieczór.
 
3. Znienawidzona książka to...?
Właściwie chyba nie mam takiej książki, choć z pewnością mogę powiedzieć, że kiedyś ewidentnie były to lektury. Nie znoszę kiedy ktoś każe mi cokolwiek, a narzucanie jakie książki mam czytać i w jaki czas (szczególnie, że kiedyś nie bardzo przepadałam za czytaniem w ogóle) ewidentnie napada na moją własną wolę i własne ja ;p tyle z okresu buntu :D
 
4. Najmądrzejsza powieść jaką czytałaś/łeś?
Hm, także ciężko się zdecydować, ale chyba Portret Doriana Graya. Kiedyś czytałam po polsku, dawno, dawno temu, potem na studiach w oryginale i muszę, że właściwie książka jest jednym wielkim cytatem. W sumie muszę ją znów przeczytać i napisać jakąś porządną recenzję :)
 
5. E-book czy wersja papierowa?
Czytam obie wersje i choć e-book ma znaczną przewagę w podróży, nic nie zastąpi szelestu odwracanych kartek i zapachu nowiutkiego druku.
 
6. Pierwsze skojarzenie dotyczące słowa "książka"?
Relaks.
 
7. Gdybyś miała/miał możliwość przenieść się do innego świata, jak by on wyglądał?
Na pewno gdzieś pomiędzy Śródziemiem a WoWcraftem ^^
 
8. Jaki rodzaj filmów preferujesz?
Wszystkie pod warunkiem, że jest za co je oglądać, ale głównie jestem fanką starych polskich komedii i klasycznych horrorów. 
 
9. Kisiel vs budyń? xD
Kisiel bezwzględnie :D
 
10. Twoje wymarzone wakacje...?
Nowa Zelandia - pod każdym względem.


A teraz, zgodnie z zasadami, czas na moje nominacje :)
Do tablicy wywołamy:
http://ksiazkowa-fantazja.blogspot.com/ 
http://wiedzma-czyta.blogspot.com/
http://sylwuch.blogspot.com/
http://markietanka-mojeksiazki.blogspot.com/
http://niepamietnikfprefecta.blogspot.com/
http://zapatrzonawksiazki.blogspot.com/
http://sol-shadowhunter.blogspot.com/
http://lukkiluke.blogspot.com/
http://szelestksiazek.blogspot.com/
http://soy-como-el-viento.blogspot.com/
http://www.kacikzksiazka.pl/

A teraz przedstawię moje pytania :)
1. Jakie są trzy najlepsze książki, które wpłynęły na Twój światopogląd?
2. Autor, którego możesz polecić w ciemno.
3. Jeśli nie książki to co?
4. Co cenisz w książkach najbardziej?
5. Jaką książkę próbowałaś/łeś przeczytać, ale nigdy się nie udało?
6. Ulubiony gatunek czytadeł.
7. Literatura polska czy zagraniczna?
8. Książka, do której możesz wracać bez znużenia.
9. Najczarniejszy charakter.
10.Dlaczego książki?

Pozdrawiam wszystkich serdecznie :)


 

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Kir Bułyczow - Miasto na Górze

8/10


Nie wolno udostępniać wiedzy wszystkim. Wiedza wzbudza niepokój, niepokój z kolei rodzi wrogość i poczucie niezaspokojenia. Tak twierdzą ludzie uczeni. Wiele się dowiedziałeś, ale twoja głowa nie była na to przygotowana. Wyobraziłeś sobie, że jesteś wszechwiedzący.

Kroni - rurarz, brudny, biedny i sprawiający wrażenie człowieka bardzo wiekowego, pewnego dnia zapuszcza się z dala od swoich rejonów pracy w głębię. Spomiędzy rur wyławia strzępy wiedzy na temat tego, co było. I tak wędrując powoli, schodząc coraz niżej w czeluść z nadeptującymi mu na stopy wygłodniałymi ślepymi szczurami trafia do Domów Przodków. Tam znajduje coś, co nadaje jego życiu sens, cel, do którego może dążyć. Nie jest już na pozór bezrozumną warstwą brudnego społeczeństwa z najniższych pięter, jest kimś, kto posiadł wiedzę. Ma przed sobą jasno sprecyzowany cel, pragnienie, które chce zaspokoić i znaleźć Miasto na Górze.

Człowiek w trakcie swej ewolucji dowiódł, że jest najsprytniejszym, najwytrzymalszym i najgroźniejszym ze zwierząt, ale jako gatunek nie zdołał przetrwać sprowadzonej przez siebie katastrofy, bo był zwierzęciem społecznym. Kiedy społeczeństw się rozpadło, musiał wyginąć.

Kir Bułyczow w Mieście na Górze pokazuje na wielowarstwowe społeczeństwo, które, po zagładzie nuklearnej, żyje pod ziemią, skałą, w wielopoziomowych grupach socjalnych. Im na niższym piętrze człowiek mieszka tym niższą warstwę społeczną reprezentuje, a i pracę ma odpowiednio żałośnie niską i ciężką. Bohater opowieści rurarz Kroni jest jedną z osób o najniższym statusie. Autor wspaniale pokazał społeczeństwo oparte na władzy dyktatorskiej pewnego osobnika i jego tajnej policji. Każdy, nawet pozorne władze Dyrektorskie drżą przed nim i pomimo jawnych nieprawidłowości poddają się jego pełnym nacisków rządom. Z pewnością jest to jakieś odzwierciedlenie życia społecznego kraju, w którym przyszło autorowi żyć. Niemniej powieść jest fascynująca. Pogoń za marzeniem, która zmienia nie tylko prowodyra, ale całe społeczeństwo. 

Jest to książka dość dawno napisana i równie dawno wydana, ale naprawdę to świetny przykład fantastyki naukowej. Miasto na górze czyta się przyjemnie, łatwo i szybko. Dialogi interesująco wplatają się w opis podziemnego życia. Wszystkie klasy społeczne w rzeczywistości trafnie odzwierciedlają wszystkie społeczeństwa. Tam pod ziemią jest tylko po prostu trudniej i ciaśniej. Klaustrofobiczna atmosfera jakby właściwie beznadziejnego życia aż tli się emocjami i zarzewiem jakiegoś buntu.

Starzy ludzie są bardziej przywiązani do życia niż młodzi.

A gdy zajdzie potrzeba czy ci  ludzie będą w stanie sobie pomóc? Czy znajdzie się ktoś, kto pomimo wiedzy poświęci się dla drugiego?

Bardzo dobra i mądra książka, a nie tylko fantastyczna bajka z inteligentnymi mrówkami. Polecam.


Książka bierze udział w wyzwaniu: CZYTAM FANTASTYKĘ

niedziela, 5 stycznia 2014

Tanya Valko - Arabska żona

4/10

Dla twojego dobra obcinam ci głowę, robię dziurę w brzuchu, wyrywam serce. Ale to wszystko z myślą o tobie.

Tym razem chwyciłam się za książkę z literatury stricte kobiecej, a sięgnęłam po nią, ponieważ na jednym z portali książkowych natknęłam się na jej bardzo wysokie oceny. Moja, jak widać, taka nie jest, co równocześnie nie jest żadnym faktem iż książka jest zła.

Arabska żona opisuje historię ogromnej miłości polskiej nastolatki, Doroty, do Ahmeda - Libijczyka kończącego w Polsce doktorat. Dorota jest w klasie maturalnej i jest młodą zahukaną, nieprzebojową blondynką z niewielkiego miasteczka. W swoje osiemnaste urodziny w pubie zupełnie przypadkowa trafia na przystojnego i bogatego młodego Araba, a stąd już bardzo krótka droga do miłości na całe życie. Początkowe życie z Ahmedem jest usiane pełnymi wzlotów romantycznych momentami przeplatającymi się z okrutnym polskim rasizmem, małomiasteczkowością i zwykłym ludzkim niezadowoleniem powiązanym być może z zazdrością. Potem to już proza życia. Ciąża, ślub, poród i w końcu wyjazd do zupełnie nieznajomego kraju o kompletnie odmiennej od naszej kulturze. Jak można się domyślić łatwo nie jest,  choć wciąż zakochana i zafascynowana swoim mężem młoda kobieta właściwie jest mu w stanie wybaczyć wszystko. I tak jej życie powoli stacza się po równi pochyłej do nieuchronnego.

Duży plus można tej książce przyznać za język. Jest pisana bardzo łatwym i w miarę miłym językiem. Mam też wrażenie, że 90% książki składa się z dialogu, więc dzięki temu czyta się ją z ogromną prędkością. Niestety sama zawartość jest banalna. Nie chodzi mi tu o tragedie arabskich kobiet, czy cudzoziemek w jarzmo arabskich żon ujętych, raczej chodzi mi o sam styl książki. W całej swojej tragedii razi ten lekki styl iście do damskiej torebki. Naiwność głównej bohaterki również jest na miarę czynów walecznego herosa, co to sam przeciw całym armiom. To wszystko jest takie jakieś płaskie. Większość zna różne historie z pogranicza życia arabskich kobiet i większość z nas gdzieś tam wie, że łatwo nie jest, choć wszędzie znajdzie się jakiś wyjątek od parszywej reguły, ale będąc zaangażowanym osobiście w różne wydarzenia, chyba powinno dać trochę do myślenia, a nie dawać się skazywać na coraz dalsze i głębsze odizolowanie od świata i wszystkich ludzi mogących gdzieś tam nieść pomoc. 

Czytałam kilka książek na temat jakości życia, czy często jego braku, kobiet w krajach arabskich, wiele z nich ukazywało tragiczne losy kobiet w sposób tak rzeczywisty, że potrafiło wstrząsnąć człowiekiem. Ta książka tego nie oddaje. Owszem jest pełna tragedii, ale głównie jest to raczej książka o romansie, miłości do męża. Zakwalifikowałbym ją raczej jako romans z fatalnymi elementami, a ponieważ nie przepadam za tragicznymi romansami, czy w ogóle romansami to, niestety, nie przekonała mnie ta opowieść.

sobota, 4 stycznia 2014

Stephen King - Wielki marsz

6,5/10

Każde zawody wydają się uczciwe, jeśli wszyscy zostali oszukani.

Tak zrobiłam to ponownie i w dodatku w bardzo krótkim okresie czasu. Ponownie sięgnęłam po Stephena Kinga. Czy jest to kolejne rozczarowanie? Właściwie pomyślałam sobie, będąc mniej więcej w połowie czytania, że źle do tego podchodzę, bardzo źle. To nie jest tak, że King jest zły, to po prostu ja zbyt wiele od niego oczekuję. Kiedy zabieram się do kolejnej pozycji tego autora w umyśle od razu wykwitają mi wszelkie frazesy usłyszane i przeczytane na jego temat: mistrz horroru, wirtuoz suspensu i tym podobne slogany. Pewnie wielu z Was tak ma, a potem sięga po którąś z kolei książkę jego autorstwa i stwierdza, że albo w tej książce nie ma tego o czym tak wszyscy piszą i co tak wszyscy wychwalają, albo, jako czytelnik, jest jakiś nieuważny i tego nie widzi. Ja wtedy właśnie się tak czuję, że coś mi umyka i chyba nie do końca umiem się tą literaturą zająć. Tyle, że ja nie jestem literaturoznawcą, krytykiem, ani nawet polonistą, ja czytam literaturę dla przyjemności i uważam, że temu i wyłącznie temu ma ona służyć - szeroko pojętej przyjemności. Może nieść ze sobą nauki uniwersalne, wychwalać dobro i ganić zło, może nieść ze sobą dawkę humoru, czy strachu, a nawet być zwykłą lekcją historii, ale to wszystko zawsze jest zamknięte w jakiś ramach przyjemności odbioru.

I kiedy tak uświadomiwszy sobie to wszystko odrzuciłam te górnolotne frazesy o Stephenie Kingu i popatrzyłam na Wielki Marsz jak na książkę autora Richarda Bachmana nie do końca mi znanego, wtedy właśnie poczułam przyjemność czerpania słów z kartki, bo przestałam się zastanawiać gdzie podział się ten cały suspens, gdzie ta groza. Wtedy dopiero zaczęłam czerpać przyjemność z czytania.

Wielki marsz jest dziwną historią. Na początku książki zostajemy przedstawieni głównemu bohaterowi i kilku innym, i dowiadujemy się, że setka młodych chłopców ma wziąć udział w cyklicznie powtarzającym się wydarzeniu - wielkim marszu. Jest to wydarzenie medialne o nagrodę. Zawodnicy rozpoczynają marsz przed siebie o 9 rano i idą. Muszą kroczyć z prędkością przynajmniej 6 km na godzinę, jeśli tempo spada - zawodnik dostaje upomnienie, po trzech kolejnych - czerwoną kartkę i wtedy odpada z zawodów. Uczestnicy codziennie dostają pas z jedzeniem i muszą nim rozporządzać tak, aby wystarczyło im na dobę, natomiast wodę otrzymują kiedy tylko się  nią upomną. To wielkie amerykańskie widowisko. Jak przy każdym reality show jest mnóstwo zakładów kto odpadnie pierwszy, kto zostanie i tak się koło powoli toczy, a młodzi chłopcy idą póki starczy im sił.

Ryknęły karabiny. Rozległ się ogłuszający hałas, kiedy ciało padając łamało krzaki jałowca. Jeden z żołnierzy zeskoczył na ziemię i wyciągnął zabitego z krzaków za ręce. Garraty przyglądał się temu apatycznie i myślał, że nawet groza powszednieje. Nawet śmierć bywa płytka.

I wszyscy inni szli dalej. Bo ci, którzy dostawali czerwoną kartkę nie wracali do domu przegrani, oni dostawali kulkę, albo dwie, trzy, czasami więcej, w głowę i umierali tam na drodze, bo nie mieli już dalej siły utrzymywać stałego tempa, bo byli chorzy, zmęczeni i mieli już tylko dość.
Wielki Marsz w moim przekonaniu pokazuje pazerność ludzi na sensację, na strach i ból - innych ludzi. Wielka Ameryka, która wymyśliła kolejne reality show, wielkie tłumy ludzi dopingujących swoich upodlonych kandydatów i rzesze innych czekających z niecierpliwością, aż któryś z nich nie wytrzyma i potknie się na ich oczach otrzymując czerwoną kartkę. Hieny. Groza książki bije za jej słowami i konceptem, a nie z samej siebie, ze słów tam napisanych.
Każdy, krótki rozdział rozpoczyna cytat z jednego z wielu światowych teleturniejów, a czasami jest to dziecinna wyliczanka i to podkreśla jak niczym jest śmierć 99 uczestników, bo przecież to tylko zabawa, do której zgłosili się dobrowolnie niesieni chęcią wygrania i to też prawda, co ludzie zrobią, żeby wygrać parę złotych, samochód, czy coś innego, równie nieprzydatnego w obliczu śmierci.

Marsz rozpoczyna stu uczestników, a wygrać może tylko jeden. 99 śmierci.

Sprawa zasadnicza to myślenie, rozważał Garraty. Myślenie. Myślenie i samotność, bo nieważne z kim spędzasz czas, na końcu jesteś zawsze sam.

Wciąż nie jestem jakoś niezmiernie zachwycona stylem Stephena Kinga. Wciąż chciałabym czegoś innego, ale ta pozycja, czytana już z trochę innym nastawieniem w zupełnie inny sposób ugłaskiwała moją pasję czytania. Na pewno jeszcze sięgnę po niejedną książkę autora.


piątek, 3 stycznia 2014

Jacek Piekara - Sługa Boży

4/10

Nienawiść czyni z ludzi głupców.

Sługa Boży jest cyklem opowiadań bardzo luźno ze sobą powiązanych. Wspólnym elementem są: główne postaci, celowo nie używam słowa bohaterowie - Mordimer Madderdin - inkwizytor Świętego Officjum i jego trzej towarzysze, a właściwie, jak sam o nich mówi, bezwzględni i wyszkoleni mordercy, jak i bazowe tło opowieści. 

Mordimer Madderdin jest, a przynajmniej tak mu się wydaje, głęboko wierzącym bogobojnym sługą i mieczem w rękach Pańskich. Odwiedza różne sioła i większe miasteczka, a wszystko po to, żeby plewić herezje, odstępstwa od natury i obleśne oraz zarazem niezgodne z wolą Pańską 'czarostwo' wszelkiego rodzaju. Pod przykrywką tego wszystkiego nie stroni od uciech dnia codziennego zwykłego przeciętnego chłopa. Z przyjemnością kończy dzień w przybytku uciech cielesnych, często po obfitych hulankach szczodrze zakropionych nie zawsze wspaniałej jakości trunkami.

Nienawiść jest jak wściekła suka, pani Fragenstein. Jeśli nie utrzymacie jej na łańcuchu, pokąsa i was samych...

Dużym walorem tej książki jest sam pomysł, jak głosi okładka książki: Oto świat, w którym Chrystus zstąpił z krzyża i surowo ukarał swoich prześladowców. Świat, gdzie słowa modlitwy brzmią: I daj nam silę, byśmy nie przebaczali naszym winowajcom. Te słowa właśnie sprawiły, że naprawdę poczułam nieodpartą chęć przeczytania tej książki. Oczekiwałam czegoś obrazoburczego, czegoś naprawdę rzucającego na kolana, czegoś, co w swojej innowacji i śmiałości powali mnie na łopatki, wstrząśnie mną i sprawi, że mój tok myślenia zmieni się, wyostrzy. Z drugiej strony, jak większość z nas wie, Święta Inkwizycja nie jest niczym innowatorskim i obraźliwym. Tak było przed laty i też nie były to spotkania z przyjemniaczkami. Wszystko, co występuje przeciw tak wielkiej potędze jaką jest religia, musi spłonąć na przysłowiowym stosie jako przykład, zły przykład. W Słudze Bożym jedyną możliwie kontrowersyjną istotą zdaje się Anioł Stróż, który nijak nie wpasuje się w wyobrażenie o nim. Jest raczej dość wymagający w okrutny sposób, a nie jakby się powinno zdawać - opiekuńczy i współczujący. I to tyle dla mnie jeśli chodzi o niekonwencjonalność tej książki.

Z drugiej strony, niestety, muszę powiedzieć, że rozczarował mnie styl autora. W archaizmy i średniowieczny nastrój wpada co rusz jakiś komentarz z iście naszych czasów i społeczeństwa zupełnie nijak nie pasujący do całości, ba, właściwie tęże całość tym sposobem zatruwając. Postać inkwizytora jest dość nieprzyjemna. Jest to człowiek o niskich pobudkach uważający się za nie wiadomo kogo, co rusz powtarzający i przypominający nam jak wszechstronnie jest wykształcony w dziedzinie Pańskiej, jakim wspaniałym anatomem, a w tym egzekutorem się jawi. Mordimer, który na każdej, a czasami nawet częściej niż jednokrotnie, stronie powtarza, że w tym wszystkim jest tylko waszym uniżonym sługą, jest zwykłym sadystą, który chce zarobić, pozabijać upić się i upodlić. Jako wysłannik Boży nie stroni od kobiet, wręcz przeciwnie, kobiety, a właściwie zabawa z nimi jest wszędzie i zawsze. Kobieta jest na raz i niech spada, a może być wtedy kiedy przede wszystkim jest posiadaczką DUŻYCH i najlepiej jędrnych cycków. Ta część ciała kobiecego jest chyba jakąś obsesją autora, ponieważ, odnoszę wrażenie, że właściwie ciągle o tym pisze, do znudzenia. Nasz 'dobry' inkwizytor ma oczywiście parę innych uprzyjemniających mu życie hobby. Takim głównym poza nawet kobietami i ich piersiami, cyckami, przepraszam, jest zabijanie. Pomimo każdego słowa, która wypowiada, jak to nie należy niepotrzebnie trwonić życia ludzkiego, jest przy tym nad wyraz hojny w jego odbieraniu. Kompletnie nie szanuje ludzkiego życia, szasta nim jak parą starych kaloszy. Jest miłośnikiem tortur, czego nie ukrywa i bardzo szanuje umiejętności swoich przybocznych zabijaków. Nie piszę tego ze stanowiska osoby brzydzącej się przemocą jako taką, lubię dobrze skreślone nawet brutalne horrory, ale ta przemoc musi czemuś służyć. W tej książce w ogóle nie widzę jej uzasadnienia. Może książka miała być po prostu prześmiewcza, ale nie bardzo to wyszło. Poważna też nie jest. Oględnie rzecz ujmując jest dość prymitywna.

Kolejnym elementem, który sprawia, że tak nisko oceniam wartość tej pozycji są powtórzenia. Książka, jak już pisałam, jest zbiorem opowiadań pisanych na tyle luźno, że śmiało można je czytać kompletnie niechronologicznie. Mam, jako czytelnik, taką przywarę, że jak biorę książkę do ręki, to po prostu czytam ją po kolei, nawet jeśli są to odrębne historie. Tutaj, czytając ciąg historii, co kawałek zauważamy całe akapity żywcem wycięte z historii poprzedniej i wstawione tutaj. Dla przypomnienia pewnie, lub, żeby uświadomić czytelnikowi, który ominął poprzednią historyjkę, o jakimś fakcie. Ja się zastanawiam po co w takim razie wydawać je w jednym zbiorze, bo gdyby była każda wydana osobno, to nie raziłoby mnie w oczy, a tak razi i to aż nadto. Po drugie, historie zawarte w tomie Sługa Boży są niezmiernie schematyczne, żeby nie powiedzieć takie same. Inkwizytor albo wpada na kogoś przerażonego, kto widział rzeczy zgoła nieczyste, lub po prostu dostaje zlecenie na rozpatrzenie i zbadanie sprawy innego. Tam okazuje się, że to magia, herezja, niecna alchemia i  tu następuje kilka odprężających zabójstw z rąk Mordimera i jego towarzyszy, stos dla grzesznika głównego, choć częściej ciągnięcie go na tortury do wyższych w hierarchii, zapłata i chętna do uciech cielesnych panna z dużymi cyckami, żeby umilić i odwdzięczyć się naszemu bohaterowi. i to właściwie tyle.

Pan Jacek Piekara bardzo mnie w tej pozycji rozczarował, choć oglądając skrzydełka okładki może nie aż tak bardzo. Czasami różne rzeczy przychodzą na myśl oglądając prezentowanie się autora swoim czytelnikom i jakby nie zawsze są to odczucie mylne ;)

Gdyby jedno z tych opowiadań było wstępem, a drugie rozwinięte jako całość czegoś większego, mogłoby to być całkiem udane wstrząsające i intrygujące dzieło, a tak pozostaje dla mnie zbiorem wielu takich samych opowiadanek z bezsensowną przemocą w tle.


Książka przeczytana w ramach wyzwania: CZYTAM FANTASTYKĘ

środa, 1 stycznia 2014

Zygmunt Miłoszewski - Bezcenny

7/10

Życie to autostrada. A my prujemy pod prąd, oczy mamy zawiązane, ręce przykute do kierownicy, cegłę na pedale gazu. Jakkolwiek by się człowiek nie starał, jak nie manewrował, to i tak w coś uderzy. Pytanie tylko, czy w łagodzącą uderzenie barierkę, w mini coopera, cz w wyładowanego balami drewna osiemnastokołowca.

Czworo, zupełnie nieprzypadkowych, nie do końca zaprzyjaźnionych ludzi - wojskowy, marszand, urzędniczka państwowa i arystokratyczna złodziejka - ludzie, którzy mają odzyskać skarb narodowy w sposób nie koniecznie legalny, a właściwie nielegalny jak cholera i to wszystko nie na terenie nawet własnego kraju. Ale, ale. Mają odzyskać coś dawno zagubionego, czy raczej wpaść próbując odzyskać coś, czego nigdy nie było?

Jest to moje drugie spotkanie z Zygmuntem Miłoszewskim i obiektywnie trzeba przyznać, że całkiem udane. Bezcenny to thriller, kryminał, czy książka akcji na całkiem przyzwoitym, choć trochę sztampowym poziomie. Oczywiście gdyby nie Dan Brown i wszelkie jego Kody i inne książki  sztuce, byłaby to pozycja całkiem fantazyjna i tchnąca nowością, a tak stanowi po prostu kolejną wariację na temat. Pomimo tego pan Miłoszewski sprawia, że czas spędzony z Bezcennym nie jest czasem zmarnowanym. Książkę charakteryzuje to wszystko, co tego typu książkę powinno - wartka akcja, ciekawe postacie, choć nie jakieś subtelnie przygotowane rysy charakterologiczne, fajne, nienarzucające się dialogi. Na duży plus muszę tu dodać, że jest to książka o Polsce i polskiej historii sztuki. Większość tej szybkiej akcji toczy się na naszych terenach, szczególnie w naszych pięknych górach. Postaci dadzą się lubić, ze swoimi polskimi fochami, naburmuszeniem, lekkim czasami zacofaniem w sprawach różnych. Arystokratyczna złodziejka - Szwedka, jest intrygującym ogniwem spajającym te nasze husarskie wizje i zapędy do świata przyziemnego, a z drugiej strony przyganiająca naszym zabobonnym często, czy zaściankowym ograniczeniom w sprawach innych.
Jak już wspomniałam książkę czyta się lekko, szybko i przyjemnie. Byłby z tego niezły film gdyby wypuszczałoby go kino amerykańskie. Szpiedzy, dzieła sztuki, a wszystko osnute na tajemnicy dóbr narodowych z czasów drugiej wojny światowej.

Książka też ma swoje minusy, a jakże. Przede wszystkim jest kolejnym wcieleniem tematów powielanych setki razy. Po drugie zakończenie, jak na te wszystkie polskie warunki jest dość mocno wydumane, zresztą cały ten ogólny antyamerykański motyw jest taki zupełnie nad wyraz. Pomimo interesujących w ogólnym zarysie postaci, częściowo nie pasowały mi wypowiedzi. Jakby bezmyślne bluzgi z ust iście arystokratycznej Szwedki. Poza tym trochę zbyt dużo ludzi - bohaterów i ogólny tłok w tym wszystkim. Zbyt spektakularna zdrada i zbyt spektakularne odkupienie, czyli wszystko takie trochę na wyrost, na modłę literatury amerykańskiej, choć w miarę przyjemnym stylu.

Powieść ogólnie bardzo odprężająca, bez górnolotnych zachwytów, taka przygoda kryminalna z pogranicza Indiany Jonesa. Miło się czyta, choć nie zapamięta na długo.

 Ból po stracie jest jak kombinezon z cierni. Na początku nie wiemy, o co chodzi, miotamy się na wszystkie strony, sprawiając, że kolce rozrywają skórę i całe ciało spływa krwią. Składamy się jedynie z cierpienia. Potem uczymy się, że miotanie nie ma sensu. Trwamy w bezruchu, rany zaczynają się zasklepiać, a my powtarzamy sobie, że dojdziemy do siebie. W końcu trzeba się ruszyć i wtedy uświadamiamy sobie, że kombinezon zostanie z nami na zawsze, a nasza skóra jest pokryta różowymi, delikatnymi bliznami, gotowymi otworzyć się, boleć i krwawić przy najmniejszym ruchu. Nie da się w kombinezonie żyć tak jak przedtem. Nie da się w nim zapomnieć o bólu i żyć normalnie.


Książka przeczytana w wyzwaniu: CZYTAJMY KRYMINAŁY  

Tullio Avoledo - Korzenie niebios

6,5/10


- Łatwo jest osądzać tym, którzy mieli wygodne życie. - szepcze.
- Nikt z nas go nie miał w ostatnim czasie.
Zdaję sobie sprawę z tego, że wypowiedziałam to zdanie zbyt twardo.
Kobieta spuściła głowę. Przez cienkie siwe włosy widać różową skórę czaszki. Mógłbym przydusić ją do ziemi i zmiażdżyć pod stopą. Chyba byłaby wdzięczna.
Kładę prawą dłoń na opuszczonej głowie. Wypowiadam słowa rozgrzeszenia.
- Ego te absolvo in nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti.
Oczy kobiety patrzą na mnie z dołu, przesłonięte siwymi włosami.
- Nie da mi ojciec żadnej pokuty?
- Nie. Nie ma potrzeby.
- Jak to? To, co zrobiliśmy... co zrobiłam... Musi mi ojciec dać jakąś pokutę.
- To życie jest już wystarczającą pokutą.

Tak dla niektórych nawet to życie jest wystarczającą pokutą często za rzeczy, których nie dokonali, a co dopiero tamto.
Dmitry Glukhovsky stworzył projekt METRO UNIWERSUM, w którym potencjalnie każdy mógł toczyć swoją własną opowieść w świecie ogarniętym opadami postnuklearnej wojny. Metro 2033 oraz Metro 2034, o których pisałam w poprzednim poście, wywarły na mnie ogromne pozytywne wrażenie. Niemniej czytałam je już spory czas temu, więc notka była dla obu książek wspólna, bez cytatów i lekko pobieżna, ale mając przed sobą lekturę Korzeni niebios, chciałam nadać im jakiś wstęp z pierwowzoru świata.

Tullio Avoledo napisał właśnie taką własną historię świata METRA choć od trochę innej strony. 
W Korzeniach niebios autor zabiera nas do Włoch, a właściwie tego co po nich zostało, a ponieważ większości ludziom Włochy oprócz mafii kojarzą się z siedliskiem religii katolickiej. I tu właśnie mamy całe sedno tego kawałka układanki jakim jest Uniwersum Metro.

Na początku spotykamy w korytarzach Nowego Watykanu kilka osobistości niekoniecznie świeckich, które działają stricte dla dobra religii. I tak jezuita, ojciec Daniels, zostaje wysłany ze ułamkiem żołnierzy Gwardii Szwajcarskiej na poszukiwanie patriarchy Wenecji. Misja wydaje się misją od początku właściwie przegraną. O domniemanym patriarsze krążą raczej plotki niż choćby na pozór sprawdzone informacje. Co naprawdę kryje się za misją ojca Danielsa? Czy mocno wierzący człowiek może pozostać nadal taki sam w obliczu wszystkiego co zobaczy i czego doświadczy? Motyw wędrówki ojca Danielsa przez ten zrujnowany świat jest naprawdę ciekawy, choć może nie żaden odkrywczy, ale czasami pozwala otworzyć czy na te szerokie na co dzień uskakujące od zrozumienia prawdy.

Tulio Avoledo przedstawia świat Metra w sposób bardzo realny, taki w jaki możemy sobie go wyobrażać sami po klęsce zagłady z własnej ludzkiej ręki. Co sprawiło, że ocena nie jest tak wysoka jak w przypadku D. Glukhovsky'ego? Przede wszystkim brak klimatu, klimatu mrocznego, ciemnego, wiszącego nad czytelnikiem jak ciężka ołowiana chmura sprawiająca, że chciałby się zerknąć na nieistniejący dozymetr. Tulio Avoledo przedstawia nam raczej świat na zewnątrz. To, co było nie do pomyślenie w Metrze 2033 i 2034, tu staje się rzeczywistością. Cała wyprawa toczy się praktycznie na zewnątrz wprawdzie głównie nocą, żeby nie wystawiać ciała na śmiertelne promieniowanie słońca, ale jednak na zewnątrz. Trochę jakby psuło mi to książkę w odbiorze. Kolejną i chyba raczej ostatnią rzeczą, która dla mnie obniżyła wartość książki, to dość przewidywane spotkania. Tu może pojawia się problem, który jakby sama sprowokowałam. Nigdy nie zaglądam na koniec książki, żeby przeczytać kilka ostatnich stron przed rozpoczęciem czytania, lub tuż po rozpoczęciu. Tym razem też tak było, ale spoglądają na tył książki zauważyłam ciemniejsze stronice, myśląc, że to jakaś mapa bądź ryciny, poznanie których łatwiej mi przyswoi wędrówkę głównego bohatera w tej powieści otworzyłam tam książkę. Są tam zamieszczone rysunki głównych wydarzeń z książki i to sprawiło, że zbliżając się do jakiegoś dramatycznego rozwiązania jakiejś zagadki stawał mi przed oczami obrazek z tyłu książki i już wiedziałam co będzie dalej.

Jest to pierwsza książka z Uniwersum Metro, którą przeczytałam, poza pierwowzorem oczywiście. Nie mogę powiedzieć, że mi się nie podobała, ponieważ świat stworzony przez D. Glukhovsky'ego jest światem nakreślonym bardzo precyzyjną kreską, dramatyzmem, życia, czy bycia codziennego ten świat mnie wchłonął całkowicie. Korzenie niebios są jakby ciekawym dodatkiem choć może nie do końca takim jakiego bym oczekiwała, ale na pewno są warte przeczytania. Z pewnością też sięgnę po inne historie z tego cyklu.


Przypominam sobie, jak się to wszystko zaczęło. Zaledwie kilka tygodni temu, choć wydaje się, że minęły całe wieki.
Przez ten krótki czas postarzałem się o tysiąc lat...

Książka przeczytana w ramach wyzwania: CZYTAM FANTASTYKĘ.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...